Выбрать главу

— Tylko w górach — odparł spokojnie Moist. — A nawet tam tylko w najbardziej oddalonych wieżach. Ale dzisiaj, jak podejrzewam, konie czekają przy wszystkich. To sztafeta kucyków, Pony Express, za przeproszeniem pana Pony’ego. Mogą łatwo wyprzedzić nasz dyliżans, nie wysyłając ani słowa w kodzie.

— Nie sugeruje pan chyba, że przez całą drogę przeniesiemy tę wiadomość konno — oburzył się Gilt.

— Pan sugerował, że polecę… Jeśli pan Gilt nie jest pewien swojego sprzętu, może zrezygnuje od razu?

Wreszcie! Przez twarz Gilta przebiegł cień. Gilt był już bardziej niż zirytowany — przepłynął na spokojne, krystaliczne wody skrajnej, wewnętrznej furii.

— Zgódźmy się zatem, że nie jest to próba koni przeciw miotle — zaproponował Moist. — To dyliżans przeciw wieżom sekarowym. Jeśli powóz się zepsuje, naprawiamy powóz. Jeśli wieża ma awarię, naprawiacie wieżę.

— Przyznaję, że to brzmi rozsądnie — uznał Ridcully. — A więc tak zarządzam. Jednakże muszę poprosić pana Lipwiga na stronę, by przekazać ostrzeżenie.

Nadrektor objął Moista za ramiona, odprowadził za powóz i pochylił się, aż ich twarze znalazły się o kilka cali od siebie.

— Zdaje pan sobie sprawę, prawda, że wymalowanie paru gwiazdek na całkiem zwyczajnej miotle nie znaczy jeszcze, że zacznie latać? — zapytał.

Moist spojrzał w jasnoniebieskie oczy, niewinne jak u dziecka — zwłaszcza u dziecka, które bardzo się stara wyglądać niewinnie.

— Wielkie nieba… Naprawdę nie? — zapytał.

Mag poklepał go po ramieniu.

— Myślę, że lepiej zostawimy tę kwestię — oświadczył z satysfakcją.

Gilt uśmiechał się, gdy Moist wrócił na miejsce.

To było zbyt kuszące, by Moist zdołał się powstrzymać, więc nie próbował. Podnieś stawkę. Kuś los, bo nikt inny nie skusi go za ciebie.

— Ma pan ochotę na taki prywatny zakład, panie Gilt? — zaproponował. — Ot, żeby wyścig był… ciekawszy?

Gilt przyjął to spokojnie — dla kogoś, kto nie potrafi odczytać ludzkich reakcji, tych drobnych sygnałów…

— Ależ panie Lipwig, czyżby bogowie pochwalali hazard? — spytał i zaśmiał się krótko.

— Czymże jest życie, jeśli nie loterią, panie Gilt? — odparł Moist. — Powiedzmy… sto tysięcy dolarów?

To okazało się ostatnią kroplą, przepełniło czarę. Widział, jak w Reacherze Gilcie coś pękło.

— Sto tysięcy? A niby jak złapiesz w ręce takie pieniądze, Lipwig?

— Och, po prostu składam je razem, panie Gilt. Chyba wszyscy o tym wiedzą — odparł Moist, budząc powszechną wesołość. Rzucił prezesowi Pnia swój najbardziej bezczelny uśmiech. — A co pan zrobi, jak dostanie w ręce te sto tysięcy?

— Ha! Przyjmuję zakład! Zobaczymy, kto jutro będzie się śmiał! — zawołał Gilt.

I teraz trzymam cię w ręku, pomyślał. Mam cię w ręku. Jesteś wściekły. Podejmujesz błędne decyzje. Spacerujesz po desce! Wspiął się na dach dyliżansu i zwrócił do tłumu.

— Genoa, panie i panowie! Genoa albo upadek!

— Czyjś na pewno! — wrzasnął jakiś żartowniś.

Moist skłonił głowę, a gdy się wyprostował, zobaczył twarz Adory Belle Dearheart.

— Wyjdzie pani za mnie, panno Dearheart?! — krzyknął.

— Ooch! — zabrzmiało w tłumie.

Sacharissa odwróciła głowę jak kot szukający następnej myszy. Co za szkoda, że azeta ma tylko jedną pierwszą stronę… Panna Dearheart wypuściła kółko z dymu.

— Jeszcze nie — odpowiedziała spokojnie.

Zyskało to burzę oklasków i gwizdów. Moist pomachał ręką i zeskoczył na kozioł obok woźnicy.

— Ruszaj, Jim — powiedział.

Jim dla lepszego efektu strzelił z bata i dyliżans potoczył się wśród radosnych okrzyków. Moist obejrzał się jeszcze i zobaczył, jak pan Pony przeciska się przez tłum w stronę wieży na Tumpie. Potem usiadł spokojnie i w świetle lamp dyliżansu przyglądał się ulicom.

Może to złoto wnikało w niego od zewnątrz? Czuł, że coś go wypełnia niczym mgła. Kiedy poruszył ręką, był pewien, że zostawia w powietrzu ślad złocistego pyłu. Wciąż miał wrażenie, że leci.

— Jim, czy ja wyglądam normalnie? — zapytał.

— W tym świetle niezbyt wyraźnie pana widzę — odparł woźnica. — Mogę o coś spytać?

— Jasne, pytaj.

— Dlaczego dał pan tym draniom tylko środkowe strony?

— Z dwóch powodów, Jim. Dzięki temu my dobrze wyglądamy, a oni wychodzą na płaczliwe dzieciaki. A po drugie, to kawałek ze wszystkimi kolorowymi ilustracjami. Słyszałem, że zakodowanie ich trwa wieki.

— Taki pan ostry, że sam pan się skaleczy, panie Lipwig. Co? Jak demony!

— Jedź jak błyskawica, Jim!

— Och, wiem, jak dać im przedstawienie, panie Lipwig, może mi pan wierzyć! Heja!

Bat strzelił znowu, a stukot podków odbijał się echem od ścian budynków.

— Sześć koni? — spytał Moist, kiedy pędzili Broad-Wayem.

— Tak jest. Też mogę być sławny, przy okazji — odparł woźnica.

— Zwolnij trochę, kiedy dojedziesz do starej wieży maga, co? Tam wyskoczę. Zabrałeś ochronę?

— Mam czterech, panie Lipwig — odparł Jim. — Kryją się w środku. To ludzie o nieposzlakowanej reputacji i prawości. Znam ich jeszcze z czasów, kiedy byliśmy chłopakami. Harry Żarłok, Czaszkołam Tapp, Poważne Uszkodzenie Ciałsworth i Joe Tozer Beznosy. To kumple, panie Lipwig, nie ma obawy, i już się cieszą na wakacje w Genoi.

— Jasne! Wszyscy mamy nasze wiaderka i łopatki — odezwał się chrapliwy głos z wnętrza dyliżansu.

— Wolę mieć ich niż tuzin strażników — zapewnił z satysfakcją Jim.

Dyliżans turkotał, mijając przedmieścia. Droga pod kołami stała się bardziej wyboista, ale powóz tylko się kołysał i tańczył na stalowych resorach.

— Kiedy już mnie wyrzucisz, możesz trochę przyhamować, Jim. Nie warto się spieszyć — rzekł po chwili Moist.

W blasku latarni dyliżansu Moist zobaczył, jak czerwona twarz Jima rozjaśnia się przebiegłością.

— To jest pański plan, co?

— Znakomity plan, Jim — zapewnił Moist.

I muszę dopilnować, żeby się nie udał.

* * *

Światła powozu zniknęły, a Moist został sam w chłodnej ciemności. W oddali lekko lśniące dymy Ankh-Morpork tworzyły wielką, rozmytą chmurę w kształcie grzyba, która przesłaniała gwiazdy. Coś szeleściło w krzakach, a wietrzyk niósł od nieskończonych pól zapach kapusty.

Moist odczekał, aż oczy przyzwyczają się do ciemności. Pojawiła się wieża — kolumna ciemności bez gwiazd. Musiał tylko przedostać się przez gęste kolczaste zarośla w pełnym korzeni lasku…

Krzyknął jak sowa. Ponieważ nie był ornitologiem, brzmiało to: „Uhu-uhu!”.

Las eksplodował pohukiwaniem sów, tyle że były to sowy mające gniazda w starej magicznej wieży, która w jeden dzień doprowadzała do obłędu. Na nie wywierała nie tak oczywisty wpływ, jednakże wydawane dźwięki przypominały wszystkie możliwe wołania każdej żywej, a nawet umierającej istoty. Moist wyraźnie usłyszał słonia, prawdopodobnie hienę i sugestię sprężyn łóżka.

Kiedy hałas ucichł, tuż obok Moista w ciemności ktoś powiedział:

— W porządku. To ja, Adrian. Łap mnie za rękę i chodźmy, zanim tamci znów się pokłócą.

— Pokłócą? O co?

— Doprowadzają się nawzajem do szału! Czujesz ten sznur? Trzymasz go? Dobra, możesz iść szybko. Wyszukaliśmy ścieżkę i rozciągnęliśmy poręcz…

Szli szybko między drzewami. Trzeba było znaleźć się całkiem blisko wieży, żeby zauważyć słaby poblask w zrujnowanym otworze po drzwiach u podstawy. Niezdecydowany Adrian umocował kilka swoich zimnych świateł na wewnętrznej stronie muru. Kamienie poruszały się Moistowi pod stopami, kiedy wspinał się na szczyt — nie zwracał na nie uwagi, ale pędził po spiralnych schodach tak prędko, że okręcił się jeszcze, kiedy był już na górze. Szalony Al złapał go za ramiona.