Nie tak miało się to skończyć. Człowiek wygrywał, chował gotówkę do kieszeni i odchodził. Tak powinna toczyć się gra, prawda?
Jego uwagę przyciągnęło pudełko z wiadomością Anghammarada na poskręcanej, skorodowanej taśmie. Pomyślał, że chciałby teraz znaleźć się na dnie morza.
— Panie Lipwig…
Uniósł głowę. Sekretarz Drumknott stał w drzwiach, za nim jeszcze jeden urzędnik.
— Słucham?
— Przepraszam, że przeszkadzamy — powiedział Drumknott. — Przyszliśmy porozmawiać z panem Pompą. Chodzi o drobną regulację, jeśli to panu nie przeszkadza.
— Co? Ach, proszę bardzo. Nie krępujcie się. — Moist obojętnie machnął ręką.
Dwaj ludzie podeszli do golema. Nastąpiła ściszona rozmowa, potem golem uklęknął, a oni odkręcili mu czubek głowy.
Moist patrzył na to ze zgrozą. Wiedział, że tak się robi, oczywiście, ale zobaczenie tego na własne oczy wywołało prawdziwy szok. Nastąpiło trochę krzątaniny, której celu nie dostrzegł, a potem z lekkim ceramicznym zgrzytem szczyt czaszki wrócił na miejsce.
— Przepraszamy za kłopot, panie Lipwig — powiedział jeszcze Drumknott i obaj wyszli.
Pan Pompa klęczał jeszcze przez moment, po czym wstał wolno. Czerwone oczy skierował na Moista i wysunął rękę.
— Nie Wiem, Czym Jest Przyjemność, Ale Jestem Pewien, Że Gdybym Wiedział, To Byłaby Nią Praca Z Panem — oświadczył. — Teraz Muszę Odejść. Otrzymałem Inne Zadanie.
— Nie jesteś już moim… kuratorem sądowym? — zdumiał się Moist.
— Istotnie.
— Chwileczkę — powiedział Moist, kiedy zajaśniało mu w głowie. — Czy Vetinari posyła cię za Giltem?
— Nie Wolno Mi O Tym Mówić.
— Wysyła, prawda? Nie musisz już chodzić za mną?
— Nie Muszę Już Chodzić Za Panem.
— Czyli mogę się wynieść?
— Nie Wolno Mi O Tym Mówić. Dobranoc, Panie Lipvig. — Pan Pompa zatrzymał się jeszcze w drzwiach. — Nie Jestem Też Pewny, Czym Jest Szczęście, Panie Lipvig, Ale Myślę… Tak, Myślę, Że Jestem Szczęśliwy, Że Pana Poznałem.
Po czym, schylając się, by przejść przez drzwi, golem zniknął.
Czyli pozostał tylko wilkołak, mignęła myśl szybsza niż światło. Ale one nie radzą sobie z łodziami, a są całkiem zagubione, kiedy dochodzi do oceanów. Jest środek nocy, straż biega w kółko jak banda szaleńców, a ja mam trochę forsy, no i pierścionek z brylantem i talię kart… Kto mnie zauważy? Kto się przejmie?
Mógł odejść wszędzie. Ale tak naprawdę nie on o tym myślał, tylko kilka starych komórek w mózgu, działających w trybie automatycznym. Nie miał dokąd pójść, już nie.
Stanął przy wielkim otworze w ścianie i spojrzał z góry na halę. Czy ktokolwiek tutaj wraca do domu? Ale teraz wieści pewnie się rozeszły i jeśli ktoś chce wysłać jutro cokolwiek dokądkolwiek, musi przyjść do Urzędu Pocztowego. Klientów było sporo nawet teraz.
— Herbaty, panie Lipwig? — odezwał się za nim Stanley.
— Dziękuję ci, Stanley — odparł Moist, nie oglądając się nawet.
W dole panna Maccalariat stała na krześle i przybijała coś do ściany.
— Wszyscy mówią, że wygraliśmy, sir, bo zamknęli sekary, a ich dyrektorzy siedzą w więzieniu. Mówią, że panu Upwrightowi wystarczy tylko dotrzeć na miejsce! Ale pan Groat uważa, że bukmacherzy nie zechcą płacić, sir. A król Lancre chce wydrukować trochę znaczków, chociaż wyjdzie dość drogo, sir, bo oni tam piszą jakieś dziesięć listów rocznie, sir. Ale i tak im pokazaliśmy, sir. Prawda? Urząd Pocztowy powraca!
— To jakiś transparent… — stwierdził głośno Moist.
— Słucham, panie Lipwig? — zdziwił się Stanley.
— E… nic takiego. Dziękuję ci, Stanley. Baw się dobrze ze znaczkami. Przyjemnie widzieć, że… jesteś taki… wyprostowany…
— To jakby zacząć nowe życie, sir — odparł chłopak. — A teraz już pójdę, sir, muszę pomóc przy sortowaniu.
Transparent był prosty. Napis głosił: „Dziękujemy panie Lipwig!”.
Moist wpadł w smętny nastrój. Zawsze źle się czuł po wygranej, ale teraz było chyba najgorzej. Przez wiele dni zdawało mu się, że lata. Wiedział, że żyje. A teraz był odrętwiały. Wywiesili mu taki transparent, a on czuł się jak oszust i złodziej. Oszukał ich wszystkich, a oni teraz przyszli mu podziękować za to, że zostali oszukani.
Od drzwi dobiegł cichy głos:
— Szalony Al i chłopcy powiedzieli mi, co zrobiłeś.
— Och… — odparł Moist.
Nie odwracał się. Na pewno zapala teraz papierosa, pomyślał.
— To nie było ładne — ciągnęła Adora Belle tym samym spokojnym tonem.
— Nie było nic ładnego, co by przyniosło skutek — odpowiedział.
— Spróbujesz mi teraz tłumaczyć, że taki pomysł podsunął ci duch mojego zmarłego brata?
— Nie. Sam to wymyśliłem.
— Dobrze. Bo gdybyś spróbował, utykałbyś do końca życia. Możesz mi wierzyć.
— Dziękuję — odparł ponuro. — To było tylko kłamstwo, o którym wiedziałem, że ludzie zechcą w nie uwierzyć. Tylko kłamstwo. Sposób, żeby utrzymać w ruchu Urząd Pocztowy i wyrwać Wielki Pień z rąk Gilta. Prawdopodobnie możesz odzyskać Pień, jeśli zechcesz. Ty i pozostali, których Gilt wykiwał. Pomogę, jeśli zdołam. Ale nie chcę podziękowań.
Poczuł, że się zbliżyła.
— To nie kłamstwo — powiedziała. — To coś, co powinno być prawdą. Ucieszyło moją mamę.
— Ona myśli, że to prawda?
— Nie chce myśleć inaczej.
Nikt nie chce. Nie wytrzymam tego, pomyślał.
— Posłuchaj… Wiem, jaki jestem. Nie jestem tą osobą, za jaką mnie wszyscy uważają. Chciałem tylko pokazać, że nie jestem taki jak Gilt. Że jestem czymś więcej niż młotkiem, rozumiesz? Ale pozostałem przecież zawodowym oszustem. Myślałem, że o tym wiesz. Potrafię udawać szczerość tak dobrze, że sam nie umiem tego odróżnić. Mieszam ludziom w głowach…
— Nie oszukujesz nikogo oprócz siebie — stwierdziła panna Dearheart i sięgnęła po jego dłoń.
Moist… odepchnął ją, uciekł z budynku, z miasta, wrócił do dawnego żywota, czy żywotów, zawsze w ruchu, sprzedając szkło jako brylant, ale jakoś nie chciało być jak dawniej, brakowało klasy, zniknęła cała radość, nawet karty nie działały jak trzeba, kończyły się pieniądze, aż pewnej zimy w jakiejś gospodzie, będącej zwykłą budą, usiadł twarzą do ściany…
I wtedy przybył anioł.
— Co się stało? — spytała panna Dearheart.
Może czasem zjawiają się dwa…
— Taka przelotna myśl — odpowiedział.
Pozwolił, by wezbrał złocisty blask. Oszukał ich wszystkich, nawet tutaj. A najlepsze, że może robić to dalej, wcale nie musi przestawać. Wystarczy, by raz na kilka miesięcy przypomniał sam sobie, że w każdej chwili może to rzucić. Jeśli tylko będzie wiedział, że może, nigdy nie będzie musiał…
A przed nim stała panna Dearheart. Bez papierosa w ustach. Pochylił się…
Za nimi rozległ się głośny kaszel. Wydobywał się z Groata, który trzymał w ręku dużą paczkę.
— Przepraszam, że przeszkadzam, sir, ale właśnie to dostarczyli dla pana — oświadczył i prychnął z dezaprobatą. — Posłaniec, żaden z naszych. Pomyślałem, że od razu przyniosę, bo w środku coś się rusza…
Coś się ruszało. A w pudle były otwory. Moist ostrożnie uchylił wieko i ledwie zdążył cofnąć palce.