Выбрать главу

— Dwanaście i pół procent! Dwanaście i pół procent! — wrzasnęła kakadu i wylądowała na czapce Groata.

W środku nie było listu, a na pudle jedynie adres odbiorcy.

— Dlaczego ktoś przysłał panu papugę? — zdziwił się Groat, starając się nie podnosić ręki w zasięg krzywego dziobu.

— To Gilta, prawda? — odgadła panna Dearheart. — Dał ci swojego ptaka?

Moist uśmiechnął się.

— Na to wygląda… Talary! Ósemki talarów!

— Dwanaście i pół procent! — krzyknęła kakadu.

— Niech pan ją zabierze, panie Groat, dobrze? — poprosił Moist. — Niech pan ją nauczy mówić…

— „Zaufaj mi” — podpowiedziała panna Dearheart.

— Dobry pomysł! Tak, proszę tak zrobić, panie Groat.

* * *

Kiedy Groat wyszedł z zadowolonym ptakiem na ramieniu, Moist zwrócił się do dziewczyny:

— A jutro stanowczo odzyskam kandelabry!

— Co? — Panna Dearheart roześmiała się głośno. — W większej części budynku nie ma nawet dachu.

— Najpierw to, co ważne. Zaufaj mi. A potem kto wie? Może uda mi się nawet zdobyć piękną polerowaną ladę! Nie ma końca temu, co możliwe.

I w tej pełnej krzątaniny grocie nagle z dachu spadły białe pióra. Mogły należeć do anioła, choć bardziej prawdopodobne, że do gołębia, którego jastrząb pożerał właśnie na belce. Ale jednak były to pióra. Liczy się styl.

* * *

Czasami prawda pojawia się w rezultacie dodania kilku kłamstw i odjęcia ich od całości tego, co wiadomo.

Lord Vetinari stał u szczytu schodów w wielkim holu pałacu i spoglądał w dół na swoich urzędników. Zajęli dla tego Concludium całą rozległą podłogę.

Rozmaite figury — koła, kwadraty, trójkąty — zostały wyrysowane kredą tu i tam. Wewnątrz nich dokumenty i księgi układano w niebezpiecznie staranne stosy. Niektórzy księgowi pracowali wewnątrz tych figur, inni przesuwali się bezgłośnie od jednej do drugiej, niosąc dokumenty, jakby to był sakrament. Od czasu do czasu przybywali inni urzędnicy albo strażnicy i dostarczali nowe teczki lub rejestry, które odbierano z powagą, przeglądano i dodawano do odpowiednich stosów.

Wszędzie stukały liczydła. Księgowi przechodzili tam i z powrotem, a niekiedy spotykali się w trójkącie i pochylali głowy w cichej dyskusji. W rezultacie mogli podążyć w nowym kierunku albo, coraz częściej w miarę upływu kolejnych godzin nocy, jeden z nich wykreślał nową figurę, która szybko zaczynała się zapełniać dokumentami. Czasami jakaś figura pustoszała i była ścierana z podłogi, a jej zawartość rozdzielana między pozostałe.

Żaden czarodziejski krąg, żadna mandala nie była wyrysowana bardziej starannie i skrupulatnie niż te rozgrywane na podłodze konkluzje. Mijała godzina za godziną, a praca trwała z cierpliwością, która najpierw przerażała, a potem nużyła. To była sztuka walki księgowych, która prowadziła nieprzyjaciela przez liczne kolumny i tabele. Moist umiał czytać słowa, których nie ma, ale ci urzędnicy potrafili odczytać liczby, których nie było albo wystąpiły dwukrotnie, albo w niewłaściwych miejscach. Nie spieszyli się. Trzeba obrać wszystkie kłamstwa, a ukaże się prawda, naga, zawstydzona i bez żadnej dostępnej kryjówki.

O trzeciej nad ranem przybył pan Cheeseborough, w pośpiechu i we łzach, by się dowiedzieć, że jego bank to papierowa łuska. Sprowadził własnych księgowych — byli w nocnych koszulach wciśniętych do wciąganych nerwowo spodni. Opadli na kolana obok tych już pracujących i rozłożyli więcej papieru, jeszcze raz sprawdzając wyniki — w nadziei że jeśli będzie się patrzeć na liczby dostatecznie długo, rezultat będzie inny.

Później straż dostarczyła mały czerwony notes, który otrzymał własne koło i wkrótce cały wzorzec przeformował się wokół niego.

Dopiero przed świtem zjawili się posępni mężczyźni. Byli starsi, grubsi i lepiej — ale bez ostentacji, bez żadnej pretensjonalności — ubrani. Poruszali się z powagą wielkich pieniędzy. Oni także byli finansistami, bogatszymi niż królowie (którzy często bywają dość ubodzy), ale mało kto w mieście, spoza ich kręgu, poznałby ich czy choćby zauważył na ulicy. Porozmawiali spokojnie z panem Cheeseborough jako tym, który doznał straty, po czym naradzili się między sobą, użyli złotych automatycznych ołówków w eleganckich małych notesach, zmuszając liczby do tańca i skoków przez koła. Po chwili dyskretnie osiągnięto zgodę i uściśnięto sobie dłonie — co w tych kręgach miało wagę nieskończenie większą niż dowolny spisany kontrakt. Pierwszy klocek domina stanął pewniej. Filary świata przestały drżeć. Handlowy Bank Kredytowy będzie rano otwarty, a kiedy to nastąpi, rachunki będą honorowane, pensje wypłacone, miasto zostanie nakarmione.

Ocalili miasto złotem o wiele łatwiej, niż dowolny bohater potrafiłby ocalić stalą. Ale w rzeczywistości to właściwie nie było złoto, nawet nie obietnica złota, ale raczej fantazja, cudowny sen o tym, że złoto jest tam, na samym końcu tęczy, i będzie już zawsze, pod warunkiem, oczywiście, że nikt nie pójdzie popatrzeć.

Co znane jest jako finanse.

Wracając do domu na skromne śniadanie, jeden z nich zajrzał do Gildii Skrytobójców, by złożyć wyrazy uszanowania staremu przyjacielowi, lordowi Downeyowi. Podczas wizyty sprawy obecne zostały jedynie mimochodem wspomniane. A Reacher Gilt, gdziekolwiek teraz był, stał się nagle najbardziej ryzykownym ubezpieczeniem na świecie.

Ludzie, którzy pilnują tęczy, nie lubią takich, którzy zasłaniają słońce.

Epilog

Jakiś czas później

Siedzący na krześle człowiek nie miał długich włosów ani opaski na oku. Nie miał też brody, a raczej nie planował mieć brody. Nie golił się od kilku dni.

Stęknął.

— Ach, panie Gilt… — Vetinari spojrzał znad planszy. — Obudził się pan, jak widzę. Przepraszam za sposób doprowadzenia pana tutaj, ale pewni dość kosztowni ludzie chcieliby widzieć pana martwego. Pomyślałem, że lepiej będzie się z panem spotkać przed nimi.

— Nie wiem, o kim pan mówi — odparł człowiek. — Nazywam się Randolph Stippler, mam dokumenty, które to potwierdzą…

— I to naprawdę wspaniałe dokumenty, panie Gilt. Ale dość już o tym. Nie, w tej chwili chciałbym porozmawiać z panem o aniołach.

Reacher Gilt krzywił się czasem, kiedy dawały o sobie znać bóle, zwyczajne po trzech dniach podróży na ramieniu golema, i słuchał z narastającym zdumieniem anielskich teorii lorda Vetinariego.

— …co prowadzi mnie do sedna, panie Gilt. Królewska Mennica wymaga zupełnie nowego podejścia. Prawdę mówiąc, jest w stanie tragicznym, całkiem nie takim, jakiego potrzebujemy w Wieku Anchois. Istnieje jednak oczywista droga. W ostatnich miesiącach te słynne znaczki pana Lipwiga stały się w mieście niemal drugą walutą. Lekkie, łatwe do noszenia, można nawet wysłać je pocztą! Fascynujące, panie Gilt. Ludzie zaczynają odzwyczajać się od myśli, że pieniądze muszą błyszczeć. Czy wie pan, że przeciętny pensowy znaczek często do dwunastu razy przechodzi z rąk do rąk, zanim będzie umieszczony na kopercie i zużyty? Mennica, by przetrwać, potrzebuje człowieka, który rozumie, jak działa marzenie o walucie. Wiąże się z tym pensja i jeśli się nie mylę, także czapka.

— Oferuje mi pan pracę?

— Tak, panie Stippler. I aby przekonać pana, że jestem całkiem szczery, pozwolę sobie wskazać te drzwi za panem. Jeśli w dowolnym punkcie naszej rozmowy zechce pan ją przerwać, wystarczy, że wyjdzie pan przez nie, a już nigdy więcej nic pan ode mnie nie usłyszy…