Выбрать главу
*

“Robert, co robisz? Co robisz?!” – wołał rozpaczliwie Brzozowski, podczas kiedy on przekonfigurowywał kolejne panele. – “Robert, nie rób tego. Proszę, nie możesz tego zrobić! Posłuchaj mnie, zbyt wiele zależy…”

To już nie miało znaczenia. Teraz, dla Corbenicu, to on był Brzozowskim. W niewzruszonym milczeniu odłączał i kasował kolejne moduły corbenicowych programów, wycofywał ze wszystkich pamięci wydarzenia ostatnich godzin, cofał zapisy zegarów przy notatkach backupu.

“Posłuchaj, jeszcze wszystko może być w porządku. Dogadamy się. Jeszcze nie przesłałem do Corbenicu żadnych danych co do twojej próby. Zostaniesz przyjęty.”

Nie słuchał. Odnalazł wreszcie połączenie drowsera i skomplikowanym ruchem obu rąk Brzozowskiego odłączył go od swojego sterownika.

“Dobrze, wygrałeś. Skasuję z ewidencji wszystkie zapisy o śledzeniu cię. Znikniesz z zapisów agentury perspektywnicznej Piramidy, z zapisów Corbenicu. Nie będzie cię. Pozostaniesz nikim, nikt już nie będzie się ciebie czepiał. Zgoda? Zgoda, Robert?”

“Nie możesz już tego zrobić. Nie wierzę ci.”

“Mogę. Oddaj mi kontrolę nad sterownikiem, zrobię to przy tobie.”

“Nie. Powiedz mi, jakie są hasła i połączenia.”

“Odejdziesz, jeśli to zrobię?”

“Powiedz”.

Brzozowski powiedział. Wtedy Robert sięgnął przez przylgę na karku oraz rdzeń kręgowy głęboko do jego ciała i nakazał jego sercu, aby się zatrzymało.

“Nie zabijaj mnie, Robert, nie, błagam! Nie zabijaj mnie, ty durniu, ty potworny durniu, co robisz…”

Wytrzymał jego krzyk, zdawało się, że trwający całą wieczność, ale w końcu słabnący powoli, cichnący, rozpływający się w nicości.

Potem przeciął jedną po drugiej ostatnie Nici, łączące go z martwym już ciałem, kasując zapisy o połączeniu.

I wrócił.

*

Ciało wracało powoli, zaznaczając swe istnienie tępym bólem. Jęknął, usiłując sięgnąć dłonią hełm. Zdołał jedynie poruszyć palcami; posłuchały go ciężko, jak z kamienia. Mięśnie pełne były przelewające się po nich bezładnie trucizny.

Czuł, jak z nosa płynie mu krew.

Skupił się i wszedłszy z powrotem w swe ciało, uspokoił rytm serca.

Rozsadzające żyły ciśnienie powoli wracało do normy.

Sięgnął myślą popękanych naczyń krwionośnych i kazał im się zasklepić.

Strumyk krwi zaczął zwalniać, słabnąć, aż wreszcie zatrzymał się powoli. Robert nabrał głęboko powietrza i przemagając słabość mięśni, ściągnął z głowy hełm. Przylga na karku odskoczyła z pneumatycznym syknięciem.

Ponad sobą dostrzegł pochyloną z troską, słodką twarz Wiktorii. Uśmiechnął się, na ile pozwalał mu na to wciąż naprężający mięśnie twarzy grymas, pochylił się z ulgą na jej piersi. Poczuł delikatne dłonie żony na głowie.

Był w domu.

Warszawa 1995