Выбрать главу

Tutejsze życie rzeczywiście jest miłe, zgodził się w myślach Vickers. Oto spotkał pierwszych amerykańskich pionierów, wyidealizowanych, takich, jakich można było spotkać tylko w książkach. W odróżnieniu jednak od książek nie było tu śladu strachu i ciężkiej pracy. Był to „ojcowski” feudalizm z Dużym Domem na wzgórzu podobnym zamkowi, z którego spoglądano w dół na szczęśliwych ludzi żyjących z pracy na roli. Był tu czas na odpoczynek i mobilizację sił. Panował spokój. Nie prowadzono wojen, nie było podatków.

Byli tutaj na etapie… jak określił to Andrews?… pastoralno-feudalnym. A jaki etap nadejdzie po nim? Etap pastoralno-feudalny dla odpoczynku i zastanowienia, uporządkowania myśli, umocnienia więzi między człowiekiem a Ziemią. Etap, w trakcie którego przygotowywano rozwój kultury, lepszej od tej, jaką zostawili za sobą.

Była to jedna z wielu Ziem. Jak wiele ich jeszcze czeka w ukryciu? Setki? Miliony? Ziemia za Ziemią, wszystkie oczekujące na swych pionierów.

Zastanowił się nad tym i wydawało mu się nawet, że potrafi zgadnąć, jaki plan szykują mutanci. Był prosty i brutalny, ale z pewnością mógł wypalić.

To Ziemia okazała się niewypałem. Gdzieś, na długiej drodze ewolucji prowadzącej od małpy do człowieka poszli w złym kierunku i od tej pory spotykały ich same nieszczęścia. W ludziach była inteligencja, dobro i rozliczne talenty, ale zużytkowali swoją inteligencję i talenty na rozwijanie nienawiści i arogancję, a ich dobro legło pod gruzami egoizmu.

Byli dobrymi ludźmi i z pewnością zasługiwali na ocalenie, tak jak pijak czy kryminalista zasługuje na rehabilitację. Ale żeby ich ocalić, należało wyciągnąć ich ze środowiska, w jakim się znajdowali, ze slumsów ludzkiej myśli i czynów. Nie było innego sposobu, żeby mogli wyłamać się ze starych obyczajów, obyczajów przekazywanych z pokolenia na pokolenie, bazujących na nienawiści, chciwości i zabijaniu.

Aby to uczynić, należało zniszczyć świat, w którym żyli, i stworzyć plan prowadzący do ustanowienia lepszego świata. Przede wszystkim jednak należało zaplanować wszystko od początku do końca.

Najpierw trzeba było zrujnować system ekonomiczny, na którym zbudowana została stara Ziemia. Dokonać tego można było z pomocą wiecznych samochodów i nie tępiących się maszynek do golenia oraz syntetycznych węglowodanów, które stanowiły pożywienie dla głodnych. Należało zniszczyć przemysł poprzez produkcję towarów, których przemysł ten nie potrafił wyprodukować, co stwarzało sytuację, w której stawał się on przestarzały i nikomu niepotrzebny. Kiedy do pewnego stopnia zniszczyło się przemysł, niemożliwe już było prowadzenie wojen, a to oznaczało połowę sukcesu. W tym momencie jednak ludzie pozbawieni zostali pracy, a więc karmiono ich węglowodanami i starano się ich przenieść na inne Ziemie. Gdyby nie znaleziono wystarczająco dużo miejsca na Ziemi Numer Dwa, wysłano by część z nich na Ziemię Numer Trzy i być może Numer Cztery, żeby nie doprowadzić do przeludnienia i żeby każdy miał wystarczająco dużo miejsca dla siebie. Na nowych Ziemiach wszystko zaczynało się od początku, można było naprawić błędy i uniknąć niebezpieczeństw, które w czasie wielu wieków skąpały starą Ziemię we krwi.

Na nowych Ziemiach można było zbudować dowolną kulturę. Można było nawet nieco poeksperymentować, doprowadzić do powstania jednej kultury na Ziemi Drugiej, innej na Ziemi Trzeciej, a jeszcze innej na Ziemi Czwartej. Po tysiącu lat można było porównać te kultury i stwierdzić, która najlepiej się sprawdziła, wskazać każdy błąd, który popełniła każda z nich. Z czasem można by opracować formułę na najlepszą kulturę ludzką.

Tutaj, na tej Ziemi, kultura pastoralne-feudalna była dopiero pierwszym etapem. Ludzie osiedlali się, odpoczywali i uczyli. Rzeczy dopiero miały ulec zmianie. Syn człowieka, u którego teraz spał, wybuduje sobie lepszy dom i prawdopodobnie będzie używał robotów do pracy w polu i w obejściu, w czasie gdy on sam prowadzić będzie przyjemne życie, a jego energia, odpowiednio spożytkowana przez dobrych przywódców, doprowadzi do ustanowienia raju na jednej Ziemi lub nawet na wielu Ziemiach.

Vickers przypomniał sobie, że czytał w gazecie artykuł mówiący o tym, że władze zastanawiają się nad masowymi zniknięciami ludzi. Jak twierdził autor artykułu, z niewiadomego powodu znikały całe rodziny. Jedynym podobieństwem między poszczególnymi przypadkami był niski stan majątkowy tych rodzin. To oczywiste, że najpierw należało przenieść ludzi najbiedniejszych, bezdomnych, bezrobotnych i chorych, osiedlając ich na Ziemiach znajdujących się poza ciemną Ziemią krwi i przemocy zamieszkaną przez człowieka.

Już wkrótce na starej Ziemi zostanie niewielu ludzi. Już niedługo, w ciągu tysiąca lat lub nawet mniej, Ziemia opustoszeje, a jej powierzchnia nareszcie zostanie uwolniona od dzikich plemion wysysających jej soki, patroszących jej wnętrzności, kaleczących ją, gwałcących jej prawa. Te same plemiona zostaną przeniesione na inne Ziemie, pod lepszym nadzorem, co być może pozwoli im prowadzić rycie, które okaże się lepsze.

Pięknie, pomyślał. Pięknie. Ale pozostawał jeszcze problem androidów.

Zacznijmy od początku, powiedział do siebie w myślach Vickers. Zacznijmy od faktów, starajmy się odnaleźć w nich jakąś logikę, rozpoznać drogę rozwoju mutacji.

Mutanci istnieli zawsze. Gdyby tak nie było, człowiek nadal byłby małą, drżącą istotą kryjącą się w dżungli i uciekającą na drzewa.

Najpierw mutacja dotyczyła chwytnego kciuka. Istniały mutacje w obrębie móżdżka, które wykształciły w ludziach spryt. Jakaś kolejna mutacja doprowadziła do ujarzmienia ognia. Inna do wynalezienia koła. Jeszcze inna do wynalezienia łuku i strzały. I tak przez wieki ludzkość rozwijała się. Mutacja za mutacją tworzyły drabinę, po której wspinała się ludzkość.

Tylko że istota, która przechwyciła i ujarzmiła ogień, nie wiedziała, że jest mutantem. Nie podejrzewał tego również ten, kto wynalazł koło czy pierwszy łuk.

W ciągu całych stuleci pojawiały się nieoczekiwane i nieświadome niczego mutacje, ludzie, którzy dokonali czegoś nowego, wielkie osobistości świata biznesu lub wielcy politycy, wielcy pisarze, wielcy artyści, ludzie, którzy tak dalece wyprzedzali swoją epokę, że w porównaniu ze współczesnymi sobie wydawali się umysłowymi gigantami.

Być może nie wszyscy byli mutantami, chociaż zapewne większość z nich. Ich mutacja jednak ujawniała się jedynie w znikomym stopniu w porównaniu z możliwościami, jakie w nich drzemały, gdyż byli oni zmuszeni ograniczać się, podtrzymywać konwenanse społeczne i ekonomiczne, narzucone im przez niezmutowaną resztę społeczeństwa. Swoistą miarą ich wielkości była już sama umiejętność podporządkowywania się narzuconym konwenansom i obcowania z ludźmi, którzy byli od nich gorsi.

Mimo że z punktu widzenia człowieka normalnego odnieśli ogromny sukces, ich mutacja była porażką, ponieważ nigdy nie mogli zrealizować się do końca, a to dlatego, że nie wiedzieli, kim naprawdę są. Byli więc jedynie nieco bardziej inteligentni lub nieco bardziej pomysłowi lub nieco szybsi od normalnych ludzi.

A co by się stało, gdyby człowiek uświadomił sobie, że jest mutantem? Załóżmy, że miałby w ręku niezaprzeczalny dowód, co wtedy?

Załóżmy na przykład, że człowiek zorientował się, iż może sięgnąć do gwiazd i przechwycić myśli i plany istot rozumnych żyjących na planetach okrążających te dalekie gwiazdy, co byłoby wystarczającym dowodem, by stwierdzić, że jest mutantem. Gdyby dzięki swemu wsłuchiwaniu się w gwiazdy potrafił znaleźć odpowiednią informację posiadającą wymierną wartość ekonomiczną, na przykład zasadę działania maszyn nie podlegających sile tarcia, bez wątpienia mógłby stwierdzić, że został obdarzony darem mutacji. Zaś stwierdziwszy to, nie mógłby tak bezkonfliktowo żyć ze współczesnymi sobie jak ludzie będący mutantami, ale nie zdający sobie z tego sprawy. Będąc jednak świadom tego faktu, człowiek miałby poczucie wielkości, czułby potrzebę obrania swojej własnej drogi, a nie kroczenia po utartej od lat ścieżce.