Podał jedzenie i wyszedł do kuchni, gdzie jak słyszeli, zajął się porannymi porządkami.
— Staraliśmy się być ludzcy. Tak bardzo, jak to tylko możliwe — zaczął Flanders. — Ale mieliśmy zadanie do wykonania, a od czasu do czasu ktoś rzucał nam kłody pod nogi. Być może więc będziemy teraz musieli zagrać nieco ostrzej, bo grunt pali nam się pod nogami. Gdyby Crawford i cała ta jego hałastra wzięli na wstrzymanie, wszystko poszłoby zgodnie z planem i nie bylibyśmy zmuszeni nikogo krzywdzić. Za dziesięć lat wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej. Za dwadzieścia bylibyśmy górą. Teraz jednak nic nie jest już pewne ani tym bardziej łatwe. Zamiast ewolucji mamy rewolucję. Gdybyśmy mieli więcej czasu, zapanowalibyśmy nie tylko nad przemysłem światowym i finansami, ale także nad rządami. Niestety, nie dali nam czasu. Zbyt szybko nadszedł kryzys.
— A więc teraz musimy go przełamać — wtrącił Vickers.
Flanders zdawał się go nie słyszeć.
— Założyliśmy fikcyjne firmy — kontynuował. — Powinniśmy byli założyć ich jeszcze więcej, ale nie mieliśmy wystarczającej liczby ludzi, żeby obsługiwać choćby te, które powstały jako pierwsze. Z większą ilością ludzi moglibyśmy bardziej zaangażować się w produkcję niektórych podstawowych produktów. Ale potrzebowaliśmy również ludzi do wielu innych zadań, na przykład do tropienia nowych mutantów, których chcieliśmy zwerbować do naszej grupy.
— Musi ich być chyba wielu — zauważył Vickers.
— Rzeczywiście — zgodził się Flanders. — Ale zdecydowana większość jest tak uwikłana w swój świat i jego sprawy, że nie można ich z niego wydobyć. Na przykład mutant, który ożenił się z normalną kobietą. Nie można przecież ot tak niszczyć szczęśliwego małżeństwa. A gdyby jeszcze mieli dzieci i niektóre z nich były mutantami? Nic na to nie poradzisz. Trzeba czekać i patrzeć, co z tego wyniknie. Kiedy dorosną i będą już samodzielne, możesz spróbować zbliżyć się do nich. Wcześniej jednak nic nie da się zrobić. A weź takiego bankiera albo przemysłowca, na którego barkach spoczywa całe imperium ekonomiczne. Jeśli mu powiesz, że jest mutantem, roześmieje ci się w twarz. Ustawił się już w życiu i jest zadowolony ze swojej sytuacji. Wszelki idealizm i liberalizm, jaki kiedykolwiek w nim był, dawno już znikł pod grubą powłoką indywidualizmu. Jego zainteresowania ograniczają się do utrzymania własnego majątku, i nie mamy nic, czym moglibyśmy go zachęcić.
— A co z nieśmiertelnością? — spytał Vickers.
— Jeszcze jej nie mamy.
— Powinniście byli przeprowadzić atak na poziomie warstw panujących.
Flanders potrząsnął głową.
— Nie mogliśmy. Nawet kiedyś ktoś próbował, ale bez powodzenia. Mając tysiąc wtyczek pośród rządzących tego świata, szybko i bez przeszkód dopięlibyśmy swego. Ale nie mieliśmy tysiąca mutantów, których moglibyśmy wyszkolić w kierunku dyplomacji i polityki. Takim czy innym sposobem udawało nam się jednak jak dotąd unikać sytuacji konfliktowych. Węglowodany pozwoliły opanować sytuację, która z pewnością doprowadziłaby do wybuchu wojny. Pomoc Zachodowi w wynalezieniu bomby wodorowej powstrzymała zapędy Wschodu. Nie byliśmy jednak wystarczająco silni i nie mieliśmy czasu, żeby wypracować dobrze przemyślany, długofalowy program, przez co musieliśmy improwizować. Wtedy rzuciliśmy na rynek nasze produkty. Był to jedyny szybki sposób osłabienia systemu socjalno-ekonomicznego na Ziemi i oczywiście oznaczało to, że prędzej czy później przemysł Ziemi stanie do walki przeciw nam.
— A czego innego można było oczekiwać? — zdziwił się Vickers. — Wtrącacie się…
— Rzeczywiście wtrącamy się — przyznał Flanders. — Załóżmy jednak, że jesteś chirurgiem i masz pacjenta cierpiącego na raka. Żeby przywrócić mu zdrowie, nie zawahałbyś się operować go. Oczywiście przede wszystkim robiłbyś wszystko, żeby nie zaszkodzić pacjentowi.
— Pewnie tak, ale co z tego? — spytał Vickers.
— Naszym pacjentem jest ludzkość — wyjaśniał cierpliwie Flanders. — Wykryliśmy u niego nowotwór złośliwy. Jesteśmy chirurgami. Wiemy, że dla pacjenta zabieg będzie bolesny, a poza tym czeka go długi okres rekonwalescencji, ale przynajmniej pacjent przeżyje, mamy natomiast poważne obawy co do tego, czy ludzkość przetrwałaby jeszcze jedną wojnę.
— Tak czy inaczej wasze metody nie są zbyt delikatne zauważył Vickers.
— Zaraz — zaoponował Flanders. — Powiesz mi za chwilę, że można przecież dokonać tego w inny sposób i zgodzę się z tobą. Ale z punktu widzenia ludzkości każda metoda będzie równie wątpliwa. Jak wiesz, człowiek zawsze nawoływał do pokoju i modlił się o braterstwo, a mimo to na świecie nie ma pokoju, a braterstwo znamy tylko z opowiadań. Chcesz, żebyśmy organizowali konferencje? A może raczej powinniśmy wyjść do ludzi, stanąć przed głowami państw i oświadczyć, że jesteśmy nową mutacją rasy i że nasza wiedza i umiejętności znacznie przekraczają ich wiedzę? Że powinni nam teraz oddać władzę, a my doprowadzimy świat do pokoju. Wiesz, co by się stało? Skutki trudno jest oczywiście przewidzieć, ale na pewno od razu znienawidziliby nas i postarali się zrobić wszystko, żebyśmy znikli z powierzchni Ziemi. Dlatego nie mamy wyboru. Musimy pracować w ukryciu i atakować główne cele strategiczne. W żaden inny sposób nie osiągniemy celu.
— To, co mówisz, może i ma jakiś sens w odniesieniu do ogółu. Ale co powiesz człowiekowi, który dostaje pięścią w nos?
— Był tu dziś Asa Andrews — zmienił temat Flanders. Powiedział, że byłeś u niego i zniknąłeś. Martwił się o ciebie. Ale nie o to mi chodzi w tej chwili. Chciałem cię spytać, czy myślisz, że można zaryzykować stwierdzenie, iż Asa Andrews jest szczęśliwym człowiekiem?
— Nigdy nie widziałem kogoś bardziej szczęśliwego.
— A przecież wpakowaliśmy mu się do życia buciorami. Zabraliśmy mu pracę, która była jedynym źródłem utrzymania rodziny. Szukał pracy i nie znalazł. Kiedy w końcu zwrócił się o pomoc, doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z faktu, że jesteśmy tymi, którzy pozbawili go pracy i dachu nad głową. To przez nas musiał się martwić, gdzie jego rodzina spędzi noc. Wszystko przez nas, a mimo to jest teraz szczęśliwym człowiekiem. Na całej Ziemi są tysiące takich, których życie odmieniliśmy i którzy teraz są szczęśliwi. I to szczęśliwi właśnie z powodu naszej ingerencji.
— Nie możesz powiedzieć, że takie szczęście nie miało swojej ceny — zauważył Vickers. — Nie chodzi mi o to, że stracili pracę, ale raczej o to, co stało się później. Osiedliliście ich tutaj, na tej nowej Ziemi, na siłę umieszczając ich w stadium, które nazywacie etapem pastoralno-feudalnym, jednak bardzo elegancka nazwa, której używacie, nie zmienia faktu, że w ten sposób pozbawiacie tych ludzi wielu osiągnięć współczesnej cywilizacji.
— Zabraliśmy im tylko takie rzeczy jak nóż, którym mogliby podciąć gardło, swoje lub sąsiada. Cała reszta zostanie im z czasem zwrócona z nawiązką. Wierzymy bowiem, że kiedyś wszyscy upodobnią się do nas, że cała rasa będzie posiadać właściwości, którymi dziś tylko my dysponujemy. Nie jesteśmy przecież jakimiś odmieńcami, ale następnym krokiem ewolucji. Co prawda trochę wyprzedzamy pozostałych ludzi w rozwoju. Żeby przeżyć, człowiek musiał zmieniać się, mutować, stawać kimś więcej niż był. I my jesteśmy właśnie zapowiedzią mutacji dążącej do przeżycia rasy. Ponieważ jednak jesteśmy pierwsi, staramy się przyspieszyć cały proces, tak aby pozostali dopędzili nas w ewolucji. Powinieneś w nas widzieć nie małą grupkę uprzywilejowanych ludzi, ale całą ludzkość.