Выбрать главу

— I lwy…

— Tak. Za granicą jest więcej takich parków. W Wielkiej Brytanii połowa Szkocji to obecnie naturalny las dębowy.

Bisesa spojrzała na wyniosłe wielbłądy.

— Przypuszczam, że to ma cel terapeutyczny. Ale to działania zastępcze. Lecznicze. Ciągle żyjemy w świecie stanowiącym pokłosie burzy słonecznej.

— Tak — ponuro powiedziała Myra. — I nie każde działanie, jakie podjęto po burzy słonecznej, było równie pozytywne jak założenie parku.

— Mamo, ludzie dowiedzieli się o przyczynach burzy słonecznej. Poznali prawdę. Na początku to było tajne. Nawet słowo „Pierworodni” nie zostało upublicznione. Wtedy nie było żadnych wskazówek, że burza słoneczna była wynikiem celowego działania.

Spowodowanym skierowaniem olbrzymiej planety w jądro Słońca.

— Ale prawda wyszła na jaw. Byli informatorzy. Rozpętała się burza, gdy członkowie pokolenia, które walczyło z burzą słoneczną, zbliżali się do emerytury i nie mając nic do stracenia, zaczęli mówić o tym, co wiedzieli.

— Jestem zaskoczona, że fakty tuszowano tak długo.

— Myślę, że nawet teraz jest mnóstwo ludzi, którzy w to nie wierzą. Ale ludzie się boją. Są też tacy w rządzie, przemyśle i innych instytucjach, którzy wykorzystują ten strach. Chcą zmilitaryzować całą Ziemię, a w istocie cały układ słoneczny. Nazywają to Wojną z Niebiosami.

Bisesa prychnęła.

— To śmieszne. Jak można prowadzić wojnę z abstrakcją?

— Podejrzewam, że o to właśnie chodzi. To znaczy cokolwiek, co chcesz, aby znaczyło. A ci, którzy kontrolują niebo, mają wielką władzę. Jak myślisz, dlaczego Tales jest wciąż na Księżycu?

— Aha. Ponieważ nikt nie może się tam do niego dostać. I dlatego się wycofałaś?

— Większość środków jest po prostu marnotrawionych. Co gorsza, nie prowadzi się żadnych poważnych badań nad tym, co wiemy na temat technologii Pierworodnych. Oczy, manipulowanie czasoprzestrzenią, konstruowanie kieszonkowych wszechświatów i tak dalej. Wszystko to mogłoby się naprawdę przydać w przypadku ponownego zagrożenia.

— Więc to dlatego się wycofałaś.

— Tak. To była niezła zabawa, mamo. Musiałam pojechać na Księżyc! Ale nie potrafiłam przełknąć tych kłamstw. Na Ziemi i poza nią jest wielu ludzi, którzy myślą tak samo jak ja.

— Poza nią?

— Mamo, od czasu burzy słonecznej poza granicami Ziemi przyszło na świat całe pokolenie. Nazywają siebie Kosmitami. — Spojrzała na matkę, po czym odwróciła wzrok. — To właśnie Kosmita do mnie zadzwonił. I poprosił, żebym po ciebie przyszła.

— Dlaczego?

— Coś się zbliża.

Te proste słowa zmroziły Bisesę.

Jej uwagę zwróciło przesuwające się światło. Spojrzawszy w górę, ujrzała jasnego satelitę, przecinającego niebo.

— Myro, co to jest? Wygląda jak coś mocno staromodnego wśród tych kosmicznych zwierciadeł.

— To Apollo 9. Wycieczka rekreacyjna. Ten statek dziś obchodzi stulecie lotów. Rząd wznawia wszystkie klasyczne misje. Dla upamiętnienia utraconych czasów przed burzą słoneczną.

Konserwacja i pomniki. Trwanie przy przeszłości. Naprawdę było tak, jakby cały świat nadal był w szoku.

— Dobrze. Co chcesz, żebym zrobiła?

— Jeżeli dobrze się czujesz, pakuj manatki. Wyjeżdżamy.

— Dokąd jedziemy?

Myra uśmiechnęła się z przymusem.

— Opuszczamy Ziemię…

7. Medal Tooke’a

Kawalkada zatrzymała się przed posiadłością w dzielnicy podmiejskiej o nazwie Chiswick.

Bella wysiadła z samochodu, a wraz z nią dwaj członkowie obstawy. Byli nimi mężczyzna i kobieta w kamizelkach kuloodpornych, milczący i anonimowi, podobnie jak wszyscy ich koledzy. Kobieta trzymała mały pakunek w czarnej, skórzanej kasetce.

Samochód zamknął się automatycznie.

Bella stała przed domem Duflotów, zbierając się na odwagę. Był to nijaki, betonowy blok o zaokrąglonych rogach, wpuszczony w ziemię, jak gdyby był za ciężki dla londyńskiego gruntu. Na dachu zainstalowano silniki wiatrowe, ogniwa słoneczne i liczne anteny; okna były małe i głęboko osadzone w ścianach. Wyposażony w podziemne pokoje i niezależne źródło zasilania, był jak bunkier. Taka była architektura przesiąkniętej strachem połowy dwudziestego pierwszego wieku.

Bella musiała zejść po schodach do głównych drzwi. Czekała tam już na nią szczupła kobieta w szykownym czarnym kostiumie.

— Pani Duflot?

— Doktor Fingal, jak sądzę. Dziękuję, że zechciała pani przyjechać. Proszę mi mówić Philippa… — Wyciągnęła dłoń na powitanie.

Obserwowana przez swoją obstawę, Bella weszła do salonu.

Philippa Duflot musiała być po sześćdziesiątce, była więc trochę starsza niż Bella. Miała krótko obcięte, srebrzyste włosy. Twarz miała dość ładną, wąską i zaciśnięte usta. Sprawiała wrażenie osoby obdarzonej stalową samokontrolą, ale ta kobieta straciła syna i ślady owej tragedii widać było w zmarszczkach wokół jej oczu i wyprężonej szyi.

W salonie czekali na Bellę przedstawiciele kilku pokoleń rodziny Philippy. Kiedy Bella weszła do pokoju, stali w szeregu na tle ściany przedstawiającej obraz malowniczego szkockiego jeziora. Bella dokładnie nauczyła się na pamięć ich imion. Dwaj synowie Philippy, Paul i Julian, byli po trzydziestce i robili wrażenie niezdarnych. Żony stały u ich boku. Ta szczupła i ładna, dwudziestosześcioletnia kobieta imieniem Cassie była wdową po Jamesie; obok niej stało dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka, Toby i Candida. Wszyscy byli ubrani w czarne i białe stroje żałobne, nawet dzieci. I wszyscy mieli tatuaże identyfikacyjne na policzkach. Ten na policzku pięcioletniej dziewczynki przedstawiał różowy kwiatek.

Stojąc przed tą grupką, onieśmielona wbitymi w nią spojrzeniami dzieci, Bella nie widziała, co powiedzieć.

Philippa przyszła jej z pomocą.

— To bardzo miło z pani strony, że zechciała pani przyjechać. — Miała autentycznie brytyjski, arystokratyczny sposób mówienia, pełen opanowania, prawdziwy relikt minionej epoki. Philippa powiedziała do wnuczków. — Doktor Fingal jest przewodniczącą Rady Przestrzeni Kosmicznej. To bardzo ważna osoba. I przyleciała aż z Ameryki, żeby się z nami spotkać.

— To prawda. I żeby wam to wręczyć. — Bella skinęła na kobietę z obstawy, która podała jej skórzaną kasetkę. Bella otworzyła ją ostrożnie i położyła na niskim stoliku. Na spodzie z czarnego aksamitu spoczywał krążek delikatnego, mieniącego się materiału.

Dzieci wybałuszyły oczy. Chłopiec spytał:

— To jest medal?

A Candida powiedziała:

— To dla taty?

— Tak. To dla waszego ojca. — Pokazała palcem medal, ale nie dotknęła go; wyglądał jak pajęczyna wypełniona maleńkimi elektronicznymi elementami. — Wiecie, z czego jest wykonany?

— To materiał tarczy — szybko powiedział Toby.

— Tak. Autentyczny. Nazywa się Medal Tooke’a. Jest to najwyższe odznaczenie, jakie można otrzymać, jeśli się żyje i pracuje w przestrzeni kosmicznej. Znałam Buda Tooke’a. Pracowałam z nim tam, na terenie tarczy. Wiem, jak bardzo podziwiałby waszego ojca. I to nie tylko medal. Chcecie zobaczyć, co potrafi?

Chłopiec był pełen sceptycyzmu.

— Co?

Pokazała palcem.

— Po prostu dotknij go i zobacz.

Chłopiec posłuchał.

Nad blatem zamigotał i ożył hologram, przesłaniając leżący w kasetce medal. Przedstawiał scenę pogrzebu, przykrytą flagą trumnę spoczywającą na lawecie ciągnionej przez sześć maleńkich czarnych koni. Z boku stały figurki w ciemnoniebieskich mundurach. Dźwięk był brzękliwy, ale wyraźny i Bella słyszała skrzypienie końskich uprzęży i delikatny stukot kopyt.