Szabla człowieka miała niewielkie pole manewru, tak więc Kith-Kanan pchnął swym mieczem prosto w przeciwnika, który niezdarnie umknął przed ciosem. Mężczyzna był żeglarzem, nie wojownikiem, i kiedy cofając się, potknął się o kamień. Kith-Kanan przeszył go na wylot. Była to pierwsza osoba, jaką Kith-Kanan zabił w swoim życiu, nie było jednak czasu na refleksje. Tak cicho, jak tylko mógł, książę pobiegł w kierunku polany. Inni ludzie gromadzili się już wokół ciała poległego towarzysza, a to oznaczało, że tylko jeden mężczyzna stał pomiędzy nim a Anayą.
Kith-Kanan wpadł na polane, podnosząc do góry obnażony miecz. Strażnik, mężczyzna nazywany Parchem, przerażony wydał z siebie ryk i sięgnął po swą kuszę, jednak książę znalazł się przy nim w ułamku sekundy. Jednym ciosem młodzieniec wytrącił kuszę z rąk Parcha. Mężczyzna cofnął się chwiejnym krokiem, chwytając przytroczony do pasa sztylet. Kiedy rozjuszony książę ruszył w jego kierunku, człowiek wyciągnął niewielkie ostrze. Kith-Kanan z łatwością pozbawił człowieka sztyletu, pozostawiając krwawiącego Parcha na ziemi.
— Nic ci nie jest? — zapytał Anayę, rozrywając mieczem krępującą ją sieć. Chwilę później więzy puściły i Anaya zwinnie niczym kot wydostała się z pułapki.
— Przeklęci ludzie! Chcę ich zabić! — warknęła.
— Jest ich zbyt wielu. Lepiej się ukryjmy się zawołał Kith-Kanan.
Kagonesti zignorowała jego słowa i podeszła do ogniska, obok którego leżał jej krzemienny nóż. Zanim Kith-Kanan zdążył zaprotestować, przeciągnęła ostrym kamieniem wzdłuż swego ramienia, rozlewając szkarłatną krew.
— Zabiję ich! — oznajmiła i natychmiast mszyła pędem w głąb lasu.
Anayo, poczekaj! — krzyknął Kith-Kanan, biegnąc za nią jak szalony.
Gdzieś na lewo od niego dał się słyszeć schrypnięty krzyk. Czyjeś biegnące stopy rozgarniały suche liście. W kierunku księcia pędził człowiek, którego brodata twarz zmieniła się w przerażającą maskę grozy. Kith-Kanan stanął mężczyźnie na drodze, ale człowiek wymienił z nim zaledwie kilka szybkich cięć i odrzuciwszy na bok swój miecz, zbiegł do lasu. Zdezorientowany Silvanestyjczyk pognał w kierunku, z którego przybiegł brodaty człowiek, by chwilę później potknąć się o ciało mężczyzny, który szturchał Anaye ostrzem swej szpady. Nic dziwnego, że brodacz był przerażony. Gardło jego towarzysza zostało poderżnięte od ucha do ucha. Widząc to. Kith-Kanan zagryzł usta i ruszył przed siebie. Niebawem natknął się na ciało kolejnego człowieka zabitego w ten sam sposób.
W lesie zapadła głucha cisza i książę przystanął, obawiając się zasadzki. To, co ujrzał teraz, sprawiło, że serce na chwilę przestało mu bić. Anaya schwytała trzeciego człowieka i zabiła go, ale wcześniej mężczyzna ranił ją w bok jednym z bełtów. Kagonesti zdołała odczołgać się kilka jardów od swego przeciwnika i odpoczywała teraz, oplatając ramionami młodziutki dąb.
Kith-Kanan schował swój miecz i podszedł do rannej. Odsunął z rany przesiąkniętą krwią jelenią skórę. Dzięki E’li, grot bełtu ominął kość biodrową i utknął pomiędzy biodrem a żebrami. Rana wyglądała okropnie, ale na szczęście nie była śmiertelna.
— Muszę wyjąć bełt, ale nie mogę wyciągnąć go w ten sam sposób, w który został wbity — wytłumaczył. — Będę musiał go wypchnąć.
— Rób, co należy — wydyszała Kagonesti, zaciskając powieki.
Dłonie Kith-Kanana zaczęły drżeć. Już wcześniej miał do czynienia z rannymi łowcami i żołnierzami, ale jeszcze nigdy nie musiał osobiście opatrywać ich ran. Oderwał od bełtu lotki i położył na nim swoje ręce. Mocno nacisnął na tępy koniec pocisku. Anaya zesztywniała, desperacko chwytając powietrze przez zaciśnięte zęby. Kith-Kanan naciskał tak długo, aż poczuł spadający na drugą dłoń ciężar metalu.
Kagonesti nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Kith-Kanan z podziwem pomyślał o jej odwadze. Młodzieniec z obrzydzeniem odrzucił bełt na bok. Następnie odkorkował bukłak i delikatnie przemył ranę. Teraz potrzebował czegoś, czym mógłby ją przewiązać. Pod zieloną skórzaną tuniką, którą uszył dla niego Mackeli, wciąż nosił swoją starą, lnianą koszulę. Nie zastanawiając się, zdjął tunikę i rozerwał najprzedniejsze silvanestyjskie płótno na wąskie pasy.
Związał najdłuższe kawałki materiału, tworząc bandaż, który owinął wokół talii rannej elfki. Rozerwawszy i związawszy końce płótna, Kith-Kanan delikatnie wziął Anaye na ręce. Była tak lekka, że bez trudu zaniósł ją z powrotem na polanę. Umościł towarzyszce miękkie posłanie z liści paproci i zaciągnął ciała martwych ludzi do lasu.
Kiedy Anaya poprosiła o wodę, młodzieniec przyłożył do jej ust skórzany bukłak i pozwolił, aby ugasiła pragnienie. Po kilku łykach Kagonesti rzekła słabym głosem:
— Słyszałam, jak mówili, że Mackeli i twoja latająca bestia zostali zabrani na statek. Wiedzieli, że ich śledzimy. Ich pan — Voltorno — jest półczlowiekiem i dzięki magii. Wiedział, że idziemy ich śladem.
— Półczłowiekiem? — spytał Kith-Kanan. Już wcześniej słyszał pogłoski o podobnych mieszańcach, jednak nigdy nie widział żadnego z nich na własne oczy.
— Voltorno nakazał swym ludziom zostać z tyłu i schwytać nas. — Kith-Kanan po raz kolejny przyłożył bukłak do ust Anayi. Kiedy skończyła pić, dodała: — Musisz mnie zostawić i ruszyć śladem Mackeliego.
Wiedział, że miała rację.
— Na pewno dasz sobie radę sama?
— Las mnie nie skrzywdzi. Tylko intruzi mogliby to zrobić, ale oni nas wyprzedzają, prowadząc ze sobą Mackeliego. Musisz się pospieszyć.
Nie ociągając się. Kith-Kanan zostawił Kagonesti bukłak z wodą i okrył elfkę porzuconą przez ludzi peleryną.
— Wkrótce wrócę — obiecał. — Z Mackelim i Arcuballisem. Słońce nieubłaganie chyliło się ku zachodowi i młodzieniec puścił się pędem w głąb lasu. Biegł tak szybko, że w ciągu zaledwie kilku minut pokonał przeszło milę. W powietrzu unosił się zapach soli. Morze było już blisko.
Gdzieś z przodu zalśniło odbite od metalu światło księżyca. Biegnąc, Kith-Kanan dostrzegł plecy dwóch mężczyzn, którzy wlekli przez las kogoś znacznie mniejszego od nich. Mackeli! Szyję chłopca oplatała pętla, podczas gdy on sam, potykając się, szedł za swymi porywaczami. Książę przygotował kuszę i posłał bełt prosto w plecy człowieka, który prowadził chłopca. Gdy drugi mężczyzna zobaczył, jak jego towarzysz pada na ziemię, natychmiast chwycił powróz i zaczął uciekać, ciągnąc Mackeliego za sobą.
Kith-Kanan ruszył za nim. Przeskoczywszy ponad ciałem zabitego, wydał z siebie zawodzący okrzyk, jakiego używali ścigający swą zwierzynę elfi łowcy. Upiorny wrzask okazał się ponad siły uciekającego człowieka. Wypuścił linę i rzucił się do ucieczki. Kith-Kanan posłał za nim kolejny bełt, jednak mężczyzna umknął pomiędzy drzewa i pocisk chybił.
Już po chwili książę był przy Mackelim, tnąc krępujący jego szyję sznur.
— Kith! — zawołał chłopiec. — Czy jest z tobą Ny?
— Tak, niedaleko stąd — odparł Kith-Kanan. — Gdzie mój gryf?
— Ma go Voltorno. Zaczarował twoją bestię, aby była mu posłuszna.
Kith-Kanan wręczył Mackeliemu swój sztylet.
— Zaczekaj tu. Wrócę po ciebie.
— Pozwól mi iść z tobą! Mogę się przydać! — zaprotestował chłopiec.
— Nie! — Mackeli nie chciał ustąpić, więc Kith-Kanan dodał: — Chce, abyś tu został, na wypadek gdyby Voltorno minął mnie i wracał tą drogą. — Wojownicza mina Mackeliego zniknęła natychmiast i chłopiec pokiwał głową. Gdy tylko Kith-Kanan się oddalił, Mackeli stanął na straży ze sztyletem w ręku.