Выбрать главу

Arkadij i Borys Strugaccy

Piknik na skraju drogi

Przekład: Irena Lewandowska

Widawnictwo „Iskry”

Warszawa, 1974

Wstęp

Trzeba tworzyć dobro ze zła bo nie ma nic innego, z czego by można Je tworzyć.

Robert Fenn Warren

Fragmenty wywiadu, który przeprowadził specjalny korespondent Radia Harmont z doktorem WALENTINEM PILLMANEM, w związku z przyznaniem temu ostatniemu Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki za 19… rok

— … Zapewne pana pierwszym poważnym odkryciem było odkrycie tak zwanego radiantu Pillmana?

— Nie sądzę. Radiant Pillmana to ani pierwsze, ani poważne, ani, ściśle mówiąc, odkrycie. I w dodatku niezupełnie moje.

— Pan chyba żartuje, panie doktorze. Radiant Pillmana — te dwa słowa zna każdy uczeń szkoły podstawowej.

— Nic dziwnego. Radiant Pillmana pierwszy odkrył właśnie uczeń, niestety nie pamiętam jego nazwiska, niech pan zajrzy do „Historii Lądowania” Stetsona, tam pan znajdzie wszystkie szczegóły. Radiant został odkryty przez ucznia, współrzędne opublikował po raz pierwszy student, a nie wiadomo dlaczego ochrzczono radiant moim nazwiskiem.

— Tak, z odkryciami zdarzają się zdumiewające historie. Czy nie mógłby pan wyjaśnić naszym słuchaczom, panie doktorze…

— Niech pan posłucha, drogi rodaku. Radiant Pillmana to niezmiernie prosta rzecz. Proszę sobie wyobrazić, że wprowadził pan w ruch obrotowy ogromny globus, a potem zaczął pan do niego strzelać z rewolweru. Dziurki na globusie ulożą się w pewną określoną krzywą. Cała istota tego, co pan nazywa moim pierwszym poważnym odkryciem, zawiera się w prostym fakcie — wszystkie Strefy Lądowania — a jest ich sześć — rozmieszczone są na powierzchni naszej planety tak. Jakby ktoś sześciokrotnie strzelił do Ziemi z pistoletu umieszczonego na linii Ziemia — Deneb. Deneb — to alfa gwiazdozbioru Łabędzia, a punkt na nieboskłonie, z którego, by tak rzec, strzelano — nazywamy właśnie radiantem Pillmana.

— Dziękuję w imieniu słuchaczy, panie doktorze. Drodzy słuchacze! Nareszcie ktoś nam sensownie wyjaśnił, co to takiego radiant Pillmana! Ale a propos, panie doktorze, wczoraj upłynęło dokładnie trzynaście lat od dnia Lądowania. Być może, zechce pan w związku z tym powiedzieć kilka słów swoim rodakom?

— A co konkretnie ich interesuje? Niech pan pamięta, że nie było mnie wówczas w Harmont…

— Tym bardziej chcielibyśmy usłyszeć, co pan pomyślał, kiedy się okazało, że pańskie rodzinne miasto stało się obiektem inwazji obcej supercywilizacji…

— Mówiąc szczerze w pierwszej chwili pomyślałem, że to kaczka… Trudno było sobie wyobrazić, że w naszym starym, małym miasteczku wydarzyło się coś podobnego. Odyby to była Gobi, Nowa Funlandia — ale Harmont!

— Jednakże w końcu musiał pan uwierzyć.

— Istotnie, w końcu musiałem.

— No i co było dalej?

— Nagle przyszło mi do głowy, że zarówno Harmont, jak i pozostałe pięć Stref Lądowania… przepraszam, wtedy wiedziano tylko o czterech… że wszystkie one tworzą określoną krzywą. Obliczyłem współrzędne radiantu i posłałem je do „Nature”.

— I w najmniejszym stopniu nie zaniepokoił pana los rodzinnego miasta?

— Widzi pan, wtedy już wierzyłem w fakt Lądowania, ale jednak w żaden sposób nie byłem w stanie uwierzyć panicznym korespondencjom o płonących dzielnicach, o potworach, które szczególnie chętnie pożerały starców i dzieci, o krwawych walkach między nieśmiertelnymi przybyszami z Kosmosu, a nader śmiertelnymi, ale nieodmiennie bohaterskimi pancernymi dywizjami Jego Królewskiej Mości…

— Miał pan słuszność. Pamiętam, że koledzy dziennikarze nieźle wtedy narozrabiali… Powróćmy jednak do nauki. Odkrycie radiantu Pillmana było pańskim pierwszym, ale, jak sądzę, nie ostatnim wkładem w naszą wiedzę o Lądowaniu.

— Pierwszym i ostatnim.

— Ale bez wątpienia śledzi pan uważnie stan międzynarodowych badań w Strefach Lądowania…

— Tak… niekiedy przeglądam „Biuletyn”.

— Ma pan na myśli „Biuletyn Międzynarodowego Instytutu Cywilizacji Pozaziemskiej”?

— Tak.

— A więc co zdaniem pana należy uznać za najważniejsze odkrycie ostatnich trzynastu lat?

— Sam fakt Lądowania.

— Przepraszam?

— Sam fakt Lądowania stanowi najważniejsze odkrycie nie tylko na przestrzeni ostatnich trzynastu lat, ale w całej historii ludzkości. Nie jest takie ważne, kim oni byli, skąd i po co przybyli, dlaczego tak krótko gościli u nas i co się z nimi stalo później. Najważniejsze, że teraz ludzkość z całą pewnością wie, że nie jest samotna we Wszechświecie. Obawiam się, że Instytutowi Cywilizacji Pozaziemskich już nigdy więcej nie uda się dokonać równie fundamentalnego odkrycia.

— To wszystko jest ogromnie interesujące, panie doktorze, ale prawdę mówiąc miałem na myśli odkrycia w dziedzinie techniki. Odkrycia, które mogłaby wykorzystać nasza ziemska nauka i technika. Przecież wielu wybitnych uczonych uważa, że materiały znajdujące się w Strefach Lądowania mogą zmienić cały bieg naszej historii.

— No cóż, ja nie należę do zwolenników tego punktu widzenia. A jeżeli chodzi o konkretne znaleziska, to przykro mi, ale nie jestem specjalistą.

— Jednak od dwóch lat jest pan konsultantem Komisji OFIZ, zajmującej się całokształtem spraw związanych z Lądowaniem…

— To prawda. Ale ja nie mam nic wspólnego z badaniami cywilizacji pozaziemskich. W Komisji, wspólnie z innymi kolegami, reprezentujemy międzynarodowe środowisko naukowe, kontrolując wykonanie rezolucji ONZ w sprawie eksterytorialności Stref Lądowania. Brutalnie mówiąc, pilnujemy, żeby wszystkim, co znajduje się w Strefach, dysponował wyłącznie Międzynarodowy Instytut.

— Czyżby na te pozaziemskie cuda jeszcze ktoś miał apetyt?

— Tak.

— Zapewne ma pan na myśli stalkerów?

— Nawet nie wiem, co to takiego.

— Tak u nas, w Harmont, nazywają zuchwalców, którzy na własne ryzyko przekradają się do Strefy i wynoszą stamtąd wszystko, co im wpadnie w ręce. To nowy, nie znany dotychczas fach.

— Rozumiem. Nie, to nie leży w naszej kompetencji.

— Jasne! Tymi sprawami zajmuje się policja. Ale ogromnie chcielibyśmy wiedzieć, co właściwie leży w pańskiej kompetencji, panie doktorze?

— Wiadomo, że istnieje stały przemyt przedmiotów ze Stref Lądowania. Materiały dostają się w ręce nieodpowiedzialnych jednostek oraz całych organizacji. Nas, uczonych i członków Komisji, interesują rezultaty tego przemytu.

— Czy nie mógłby pan wypowiedzieć się bardziej konkretnie?

— Wie pan, lepiej porozmawiajmy o sztuce. Czy naprawdę pańskich słuchaczy nie interesuje moja opinia o niezrównanej Qwendy Muller?

— Ależ oczywiście! Ale najpierw może skończymy z nauką. Czy pan jako uczony, nie ma czasem ochoty zająć się tymi pozaziemskimi cudami?

— Jak by to panu powiedzieć… Prawdopodobnie.

— A więc niewykluczone, że pewnego pięknego dnia mieszkańcy Harmont zobaczą swego sławnego rodaka na ulicach miasta?

— Niewykluczone.

1. RED SHOEHART

lat 23, kawaler. Laborant Międzynarodowego Instytutu Cywilizacji Pozaziemskich, Filia w Harmont

Poprzedniego dnia wieczorem stoimy sobie z nim w przechowalni. Wystarczy zrzucić Kombinezony i można iść w miasto, zajrzeć do „Barge” i wypić coś stosownego dla wzmocnienia duszy i ciała. Ja stoję ot, tak sobie, podpieram ścianę, swoje zrobiłem i już trzymam w pogotowiu papierosa, palić mi się chce wściekle — od dwóch godzin nie miałem papierosa w ustach. A on jakoś nie może rozstać się ze swoimi skarbami. Załadował jeden sejf, zamknął, opieczętował, teraz załadowuje drugi: zdejmuje z transportera „pustaki”, ogląda każdy ze wszystkich stron (a ciężkie są ścierwa jak wielkie nieszczęście, każdy waży sześć i pół kilo) i starannie ustawia na półkach.