Выбрать главу

W ludowych mitach powtarzano, że słońce jest ognistą kulą, która codziennie okrąża świat, a świat ten płynie przez wieczną pustkę na grzbiecie ogromnego żółwia. I Dios wiedział, że tak również jest w istocie, choć miał z tym nieco kłopotów.

Dios wiedział, że Net jest Najwyższym Bogiem i że Fon jest Najwyższym Bogiem, podobnie jak IIast, Set, Bin, Sot, Io, Dhek i Ptooie. Że Herpetine Triskeles jako jedyny włada krainą umarłych, tak samo jak Syncope i Silur, Bóg o Głowie Suma, i Orexis-Nupt.

Dios był absolutnie najwyższym kapłanem narodowej religii, która fermentowała, osadzała i wrzała przez siedem tysięcy lat, nigdy nie odrzucając żadnego boga, na wypadek gdyby okazał się przydatny. Wiedział, że prawdziwe jest bardzo wiele wzajemnie sprzecznych stwierdzeń. Gdyby nie, to wiara i rytuały straciłyby wszelką wartość, a gdyby były bez wartości, to świat by nie istniał. W wyniku takiego podejścia, kapłani znad Djelu przechowywali w umysłach taki zestawi idei, przy którym nawet mechanika kwantowa musiałaby zrezygnować i oddać swoje narzędzia.

Echo powtarzało stuk laski Diosa, gdy utykając, szedł w ciemności rzadko odwiedzanymi korytarzami, aż dotarł do niewielkiego mola. Odcumował łódź, wsiadł nie bez trudu, wysunął wiosła i wypłynął na mętne, ciemne wody Djelu.

Dłonie i stopy miał zimne, za zimne. Głupio, niemądrze… Powinien to zrobić już dawno.

Łódka wpłynęła wolno na środek rzeki. Noc okryła dolinę. Na drugim brzegu, zgodnie ze starożytnymi prawami, piramidy zaczynały rozświetlać niebo.

* * *

Światło paliło się też do późna w siedzibie Ptacluspa i Spółki, Nekropolitalnych Budowniczych dla Dynastii. Ojciec i dwójka bliźniaczych synów dyskutowali, pochyleni nad wielką, woskową deską kreślarską.

— I nie, żeby kiedykolwiek płacili — odezwał się Ptaclusp IIa. — Tu nawet nie chodzi o to, że nie są w stanie. Oni chyba w ogóle nie rozumieją tej idei. Przynajmniej takie dynastie jak w Tsorcie płacą mniej więcej w ciągu stu lat. Dlaczego nie zażądałeś…

— Od trzech tysięcy lat budujemy nad Djelem piramidy — przypomniał sztywno ojciec. — I nie straciliśmy na tym, prawda? Nie, nie straciliśmy. Ponieważ inne królestwa spoglądają na Djelibeybi i widzą, że jest tam rodzina, która naprawdę zna się na piramidach. Koneserzy mówią: chcemy to, co oni mają, z guziczkami na wierzchu. Poza tym to prawdziwie królewski ród — dodał. — Nie jak niektórzy, co to ich ostatnio pełno: dziś są, za tysiąc lat już ich nie ma. W dodatku nasi to półbogowie. Nie spodziewasz się chyba, że król będzie za siebie płacił. To jedna z oznak królewskości: brak pieniędzy.

— W takim razie nie można być już bardziej królewskim niż oni. Potrzebne jest inne słowo — odparł IIa. — Zresztą w takim wypadku my też jesteśmy prawie królami.

— Nie znasz się na interesach, synu. Myślisz, że to tylko księgowość. Otóż nie.

— To problem masy. I stosunku siły do ciężaru. Obaj spojrzeli na Ptacluspa IIb, który wpatrywał się w szkice. Obracał w palcach rysik, a dłonie drżały mu z podniecenia.

— Na niższych poziomach trzeba będzie użyć granitu — powiedział sam do siebie. — Piaskowiec nie wytrzyma. Przy takich pływach energii… Będą, uaaa, będą potężne. Nie mówimy tu o żyletkach. Taka sztuka może naostrzyć nawet belkę.

Ptaclusp wzniósł oczy do nieba. Jego dynastia trwała dopiero jedno pokolenie, a już miał z nią kłopoty. Jeden syn urodzony księgowy, drugi zakochany w tej nowomodnej mechanice kosmicznej. Za jego młodych lat nikt nie myślał o takich rzeczach. Wtedy to była architektura. Człowiek kreślił plany, potem ściągał dziesięć tysięcy chłopaków za półtorej dniówki, podwójna stawka w weekendy. Mieli tylko ułożyć cały materiał w stos. Nie trzeba było od razu zajmować się kosmosem.

Potomkowie! Bogowie uznali za stosowne obdarzyć go synem, który wystawia rachunki za oddech wypuszczony przy powiedzeniu „dzień dobry”, i drugim, który czci geometrię i nie śpi do rana, bo projektuje akwedukty. Człowiek odmawia sobie wszystkiego, oszczędza, żeby ich posłać do najlepszych szkół, a 6ni czym mu odpłacają? Wykształceniem.

— O czym ty mówisz? — burknął.

— Sam ładunek… — IIb wyjął abakus i zastukał glinianymi paciorkami na sznurkach. — Powiedzmy, że ustalimy wysokość na dwa razy większą niż w modelu luksusowym, co daje masę… plus dodatkowo zaszyfrowane wymiary o znaczeniu okultystycznym, jak w specyfikacji… Czegoś takiego, chyba rozumiecie, nie moglibyśmy zbudować nawet sto lat temu. Technika była wtedy zbyt prymitywna…

Jego palce migotały tak szybko, że oczy nie nadążały.

IIa parsknął pogardliwie i wyjął własny abakus.

— Piaskowiec po dwa talenty za tonę… — wymruczał. — Zużycie i amortyzacja narzędzi… Demurrage… Zniszczenia… O bogowie święci… koszty bieżące… czarny marmur po cenie zbytu…

Ptaclusp westchnął. Dwa abakusy stukotały w tandemie przez cały dzień. Jeden zmieniał kształt świata, drugi oceniał koszty. Gdzie się podziały dwa kawałki drewna i pion?

Ostatnie paciorki stuknęły o ramy.

— To będzie kwantowy skok w piramidologii — oznajmił IIb z mesjanistycznym uśmiechem na twarzy.

— To będzie kwa… — zaczął IIa.

— Kwantowy — podpowiedział IIb, rozkoszując się brzmieniem tego słowa.

— To będzie kwantowy skok w bankructwie — rzekł IIa. — Na to też będą musieli wymyślić nowe słowo.

— Będzie tego warta jako reklama.

— Pewnie. Tylko wtedy już nie będziemy mieli czego reklamować.

— Będzie świecić! Przez milenia, które nadejdą, ludzie będą patrzeć na nią i mówić: „Ten Ptaclusp znał się na piramidach”.

— Nazwą ją „Szaleństwem Ptacluspa”, chciałeś chyba powiedzieć.

Bracia stali naprzeciw siebie, niemal stykając się nosami.

— Kłopot z tobą, krewniaku, polega na tym, że znasz cenę każdej rzeczy, ale wartość żadnej.

— Kłopot z tobą to… to… że nie znasz.

— Ludzkość musi iść drogą postępu!

— Tak, ale na solidnym finansowym nasypie, na Khufta!

— Dążenie do wiedzy…

— Dążenie do wypłacalności…

Ptaclusp zostawił ich i wyszedł na dziedziniec, gdzie w świetle pochodni pracownicy dokonywali gorączkowego remanentu.

Kiedy ojciec przekazał mu firmę, była niewielka: dziedziniec pełen kamiennych bloków, rozmaitych sfinksów, iglic, stel i innych elementów, a także gruby plik niezapłaconych rachunków, w większości adresowanych do pałacu i z szacunkiem sugerujących, że nasza faktura przedstawiona dziewięćset lat temu została zapewne przeoczona i z góry dziękujemy za szybkie uregulowanie płatności. Ale wtedy to była radość. Tylko on, pięć tysięcy robotników i pani Ptaclusp pilnująca rachunków.

Musisz robić piramidy, powiedział mu ojciec. Cały zysk tkwi w mastabach, niewielkich grobowcach rodzinnych, iglicach pamiątkowych i różnych nekropolitalnych drobiazgach. Ale jeśli nie robisz piramid, to nic nie robisz. Najnędzniejszy hodowca czosnku, który szuka czegoś eleganckiego i trwałego, może z kawałkami zielonego marmuru dla ozdoby, ale niezbyt drogo, nie pójdzie do człowieka, który nie może się pochwalić piramidą.

Dlatego robił piramidy. Dobre piramidy. Nie takie, jakie się teraz widuje, które mają nieprawidłową liczbę ścian, w dodatku takich, że można je przebić kopniakiem. I owszem, jakoś to szło…

Zbudować największą piramidę…