Выбрать главу

— Cóż, jeśli tak to ująć… — Chwyciła go za rękę. — Dlaczego mnie uratowałeś?

— Co? Chyba dlatego, że żyć jest lepiej, niż być martwym.

— Doczytałam do numeru 46, Kongresu Pięciu Szczęśliwych Mrówek — oświadczyła Ptraci. — Gdybyś miał trochę jogurtu, moglibyśmy. …

— Nie! To znaczy: nie. Nie tutaj. Nie teraz. Na pewno już nas szukają. Prawie świta.

— Nie musisz tak krzyczeć. Chciałam tylko być uprzejma.

— Tak. Oczywiście. Dziękuję. — Teppic wyrwał się i z rozpaczą zajrzał przez parapet w jeden z licznych pałacowych szybów oświetleniowych.

— Tędy można przejść do warsztatu balsamistów — zawołał. — Na pewno jest tam mnóstwo kryjówek. Raz jeszcze odwinął linę.

Do szybu przylegało kilka komnat. Teppic znalazł taką, gdzie pod ścianami stały ławy, a podłogę zaścielały wióry drewna. Drzwi prowadziły do następnego pomieszczenia, zastawionego sarkofagami. Na każdym tkwiła ta sama złocista lalkowata twarz, którą zdążył już poznać i znienawidzić. Zastukał w kilka i uniósł pokrywę najbliższego.

— Nie ma nikogo w domu — stwierdził. — W środku możesz odpocząć. Zostawię pokrywę uchyloną, żebyś miała powietrze.

— Nie myślisz chyba, że się zgodzę. A jeśli nie wrócisz?

— Będę wieczorem — obiecał Teppic. — I… i spróbuję wrzucić ci tu trochę jedzenia i wody.

Podeszła; jej bransolety na kostkach brzęczały na strunach Teppicowego libido. Odruchowo spuścił głowę i zobaczył, że Ptraci ma pomalowane wszystkie paznokcie u nóg. Przypomniał sobie, jak w czasie przerwy Cheesewright opowiadał im kiedyś za stajnią, że dziewczęta, które malują paznokcie u nóg są… Nie całkiem pamiętał, ale wtedy wydawało się to niewiarygodne.

— Jest strasznie twardy — zauważyła.

— Co?

— Jeśli mam w tym leżeć, potrzebne mi będą poduszki.

— Wrzucę trochę wiórów, zobacz… Ale pospiesz się! Proszę!

— No dobrze. Ale wrócisz po mnie, prawda? Obiecujesz?

— Tak, tak! Obiecuję!

Zasunął pokrywę sarkofagu, wciskając pod nią kawałek drewna, żeby zapewnić dopływ powietrza. Potem wybiegł. Duch króla spoglądał za nim.

* * *

Wzeszło słońce. Złociste światło spłynęło w żyzną dolinę Djelu, a flary piramid pobladły i zmieniły się w widmowych tancerzy na tle jaśniejącego nieba. Teraz towarzyszył im dźwięk. Rozbrzmiewał cały czas, zbyt wysoki dla uszu śmiertelnych, lecz o świcie opadał z dalekich ultradźwięków… CCChhhhhheeee…

Ulatywał w niebo: cienka powłoka dźwięku przypominająca przeciągnięcie smyczkiem po nagiej powierzchni mózgu. …ccchhheeeee…

Albo wilgotny paznokieć drapiący obnażony nerw, jak twierdzą niektórzy. Można by według niego nastawiać zegarek, mówiliby, gdyby ktoś wiedział, co to jest.

…heeee…

Rozbrzmiewał głębiej i głębiej, w miarę jak słoneczny blask obmywał kamienie, przechodził od kociego pisku do psiego warkotu.

…ee… ee… ee…

Flary zgasły.

…ops.

* * *

— Piękny ranek, sire. Ufam, że dobrze spałeś? Teppic pomachał Diosowi ręką, ale milczał. Golibroda dopełniał Ceremonii Wyjścia Ogolonym. Golibroda trząsł się ze strachu. Do niedawna był jednorękim, bezrobotnym kamieniarzem. A potem ten straszliwy najwyższy kapłan przywołał go i rozkazał zostać królewskim golibrodą, chociaż wymaga to dotykania króla, ale nie szkodzi, bo kapłani wszystko już ustalili i nie trzeba odcinać żadnych części ciała. Ogólnie rzecz biorąc, wszystko ułożyło się lepiej, niż mógł się spodziewać, zresztą to wielki zaszczyt własnoręcznie troszczyć się o królewską brodę, jakakolwiek by była.

— Nic cię nie zaniepokoiło, sire? — zapytał najwyższy kapłan. Jego oczy skanowały komnatę rastrem podejrzenia; zadziwiające, że na ścianach nie pojawiły się wąskie strużki stopionej skały.

— Barrr…

— Gdybyś zechciał się nie ruszać, o nigdy nie umierający — odezwał się golibrodą błagalnym tonem człowieka, któremu obiecano wycieczkę po przewodzie pokarmowym krokodyla, jeśli choćby za-drapie ucho.

— Nie słyszałeś dziwnych odgłosów, sire? Dios cofnął się nagle i zajrzał za złocony parawan z pawich piór, do drugiej części komnaty.

— Nie.

— Wasza wysokość słabo dzisiaj wygląda — zauważył Dios. Usiadł na ławie rzeźbionej z obu końców w lamparty. Siadanie w obecności władcy, poza oficjalnymi ceremoniami, było w zasadzie niedozwolone, jednak w ten sposób kapłan mógł zerknąć pod niskie łoże Teppica.

Dios był poruszony. Mimo obolałych mięśni i niewyspania, Teppic czuł się dziwnie radosny. Otarł twarz.

— To łóżko — powiedział. — Chyba o nim wspominałem. No wiesz, materace. Mają w środku pióra. Jeśli taka koncepcja wydaje ci się niezwykła, porozmawiaj z piratami z Khali. Co drugi musi już spać na materacu z gęsiego puchu.

— Jego wysokość raczył zażartować — mruknął Dios. Teppic wiedział, że nie powinien przesadzać, ale nie mógł się powstrzymać.

— Coś się stało, Dios?

— Jakiś złoczyńca wdarł się nocą do pałacu, sire. Zniknęła ta dziewczyna, Ptraci.

— To bardzo niepokojące.

— Istotnie, sire.

— Zapewne zalotnik albo kochanek… Twarz Diosa przypominała głaz.

— To możliwe, sire.

— Święte krokodyle będą więc głodne…

Ale nie na długo, myślał Teppic. Wystarczy przejść się po jednym z niewielkich pomostów na brzegu, wystarczy, żeby cień padł na powierzchnię, a mętnożółta woda magicznie staje się mętnożółtymi cielskami. Wyglądają jak duże, nasiąknięte wodą belki, a główna różnica polega na tym, że belki nie otwierają się z jednego końca, żeby odgryźć człowiekowi nogi. Święte krokodyle Djelu były dla królestwa wysypiskiem śmieci, patrolem rzecznym, a czasem i kostnicą.

Trudno by je nazwać zwyczajnie wielkimi. Gdyby jeden z samców ustawił się w poprzek nurtu, zatamowałby rzekę.

Golibroda wyszedł na palcach. Na palcach weszła para sług dbających o ciało.

— Przewidziałem naturalną reakcję waszej wysokości — mówił dalej Dios, głosem jak krople wody kapiące w głębokiej jaskini.

— Doskonale. — Teppic obejrzał przeznaczone na ten dzień ubranie. — A jakaż ona była?

— Sire polecił dokładnie przeszukać cały pałac, komnata po komnacie.

— Absolutnie. Bierz się do dzieła, Dios.

Moja twarz jest całkowicie szczera, powtarzał sobie. Nie drgnął mi żaden mięsień. Wiem, że nie drgnął. Może we mnie czytać jak w steli. Wytrzymam jego spojrzenie.

— Dziękuję, sire.

— Podejrzewam, że są już o całe mile stąd — rzucił Teppic. — Kimkolwiek by byli. Ona to zwykła podręczna, prawda?

— To nie do pomyślenia, żeby ktoś mógł okazać nieposłuszeństwo wobec twego wyroku! Nikt w całym królestwie by się na to nie odważył! Ich dusze będą potępione! Zostaną schwytam, sire! Schwytani i unicestwieni!

Słudzy skryli się za Teppikiem. To nie był zwykły gniew. To była wściekłość. Prawdziwa, dojrzała wściekłość. Przybierająca niczym garść księżyców.

— Dobrze się czujesz, Dios?

Kapłan odwrócił się i spojrzał na drugi brzeg rzeki. Wielka Piramida była prawie gotowa. Ten widok chyba go uspokoił, a przynajmniej ustabilizował na jakimś nowym poziomie emocjonalnym.

— Tak, sire — odparł. — Dziękuję. Odetchnął głęboko.

— Jutro, sire — powiedział — z radością będziesz świadkiem położenia kamienia szczytowego piramidy. Niezwykła okazja. Oczywiście, minie jeszcze nieco czasu, zanim zakończą się prace w komorach wewnętrznych.