Выбрать главу

— Dobrze, dobrze. A dziś rano, jak sądzę, chciałbym zobaczyć się z ojcem.

— Jestem pewien, że zmarły król ucieszy się na twój widok, sire. Twoim życzeniem jest, bym ci towarzyszył.

— Aha.

* * *

Jest faktem niepodważalnym niczym Trzecie Prawo Soda, że nie istnieje coś takiego jak dobry Wielki Wezyr. Skłonność do chichotu i intryg wchodzi zapewne w zakres obowiązków na tym stanowisku.

Najwyżsi kapłani zwykle zaliczani są do tej samej kategorii. Muszą godzić się z przyjmowanym z góry założeniem, że do niczego nie dojdą, póki nie zaczną wydawać dziwacznych rozkazów, np. żeby przywiązać do skały księżniczkę, wydaną na pożarcie wędrownego morskiego potwora, albo żeby dziecko wrzucić w odmęty.

To straszliwe oszczerstwo. W całej historii Dysku najwyżsi kapłani byli w większości ludźmi poważnymi, pobożnymi i odpowiedzialnymi, którzy starali się jak najlepiej interpretować życzenia bogów, czasami wypruwając flaki albo paląc żywcem setki ludzi dziennie, aby tylko mieć pewność, że wszystko dobrze zrozumieli.

* * *

Sarkofag króla Teppicymona XXVII czekał gotowy. Rzeźbiony był z foryfii, smaradginy, skelsy i delfinetu, wykładany różowym nefrytem i stargitem, perfumowany i okadzany wieloma rzadkimi żywicami i perfumami…

Wyglądał imponująco, ale — zdaniem króla — nie warto było dla niego umierać. Zrezygnowany wyszedł na dziedziniec.

Nowy aktor wkroczył na scenę dramatu śmierci: Grinjer, wytwórca modeli.

Króla zawsze zastanawiały modele. Nawet skromny rolnik oczekiwał pochówku ze zbiorem sztucznej trzody, która w świecie zmarłych zmieni się jakoś w prawdziwą. Wielu było takich, którzy za życia radzili sobie z jedną chudą krową, by po śmierci wymagać stada rasowego bydła. Arystokraci i królowie otrzymywali pełny komplet, razem z modelami wozów, domów, statków i wszystkiego, co było zbyt duże lub zbyt nieporęczne i nie dało się wnieść do grobu. Po tamtej stronie w jakiś sposób modele zmieniały się w rzeczywiste obiekty.

Król zmarszczył czoło. Za życia wiedział, że to prawda. Nie wątpił ani przez moment.

Grinjer wysunął z ust czubek języka, z wielką starannością mocując szczypcami malutkie wiosło w doskonałym modelu rzecznej triremy w skali 1:80. Każdą płaską powierzchnię w przydzielonym mu kącie pracowni pokrywały maleńkie zwierzęta i przedmioty; niektóre co bardziej udane wisiały na nitkach z sufitu.

Król dowiedział się już z podsłuchanej rozmowy, że Grinjer ma dwadzieścia sześć lat, nie znalazł nic, co mogłoby zahamować niepowstrzymany rozwój trądziku, i że mieszka razem z matką. W domu wieczorami wykonuje modele. W głębi serca ma nadzieję, że pewnego dnia spotka miłą dziewczynę, która zrozumie, jak ważne jest idealne odwzorowanie wszystkich detali ceremonialnego sześciokołowego wozu, która potrzyma mu słoik z klejem i zawsze chętnie użyczy kciuka, gdy niezbędny będzie stały nacisk, póki klej nie wyschnie.

Słyszał trąby i ogólny gwar za plecami, jednak nie zwrócił na to uwagi. Ostatnio stale trwało zamieszanie. Doświadczenie podpowiadało mu, że chodzi o sprawy trywialne. Ludzie po prostu mają niewłaściwie dobrane priorytety. On na przykład czekał już dwa miesiące na parę uncji gumy varneti, a jakoś nikt się tym nie przejął. Poprawił monokl i wsunął na miejsce maleńki rudel.

Ktoś przy nim stanął. I dobrze, może się na coś przyda…

— Przyłóż tu palec — polecił, nie odwracając głowy. — Tylko na chwilę, póki klej nie złapie.

Nastąpił nagły spadek temperatury. Grinjer spojrzał prosto w uśmiechniętą złotą maskę. Za nią twarz Diosa zmieniała odcień, w fachowej opinii Grinjera, z nr 13 (Blada Skóra) na nr 37 (Fiolet Zachodu Słońca, połysk).

— Oj — powiedział Grinjer.

— Świetne — pochwalił Teppic. — Co to jest?

Grinjer zamrugał do niego. Potem zamrugał do łodzi.

— To osiemdziesięciostopowa rzeczna trirema w stylu khalijskim, z podwójnym pokładem dla włóczników i taranem na dziobie — wyjaśnił odruchowo.

Odniósł wrażenie, że oczekują od niego czegoś więcej. Rozejrzał się za czymś odpowiednim.

— Ma ponad pięćset części — dodał. — Każda deska pokładu była wycięta osobno. Proszę spojrzeć.

— Fascynujące — stwierdził Teppic. — Cóż, nie będziemy przeszkadzać. Pracujcie dalej.

— Żagle naprawdę się rozwijają — mówił Grinjer. — O tutaj, trzeba pociągnąć tę nitkę…

Maska odsunęła się i jej miejsce zajęło oblicze Diosa. Kapłan rzucił Grinjerowi spojrzenie sugerujące, że to jeszcze nie koniec, po czym ruszył za królem. Podobnie uczynił duch Teppicymona XXVII.

Teppic rozglądał się dyskretnie spod maski. Dostrzegł otwarte drzwi do pokoju, gdzie stały sarkofagi. Widział nawet ten, w którym ukryła się Ptraci: pod pokrywą wciąż tkwił drewniany klinik.

— Nasz ojciec wszakże znajduje się tam, sire — odezwał się Dios. Poruszał się bezgłośnie jak duch.

— Aha. Tak.

Teppic zawahał się chwilę, po czym ruszył w stronę dużego sarkofagu stojącego na drewnianych kozłach. Przyjrzał mu się. Złocone oblicze na pokrywie wyglądało jak wszystkie inne maski.

— Świetnie uchwycone podobieństwo, sire — podpowiedział Dios.

— Taak… — zgodził się Teppic. — Tak przypuszczam. Stanowczo wydaje się bardziej zadowolony.

— Witaj, mój chłopcze! — zawołał król.

Wiedział, że nikt go nie słyszy, ale przyjemnie było coś do nich mówić. Lepsze to niż mówienie do siebie. Na to będzie miał czasu aż nadto.

— Myślę, że wydobyłem z niego to, co najlepsze, o wodzu niebios — oświadczył główny rzeźbiarz.

— Wyglądam jak woskowa lalka z bólem brzucha. Teppic przechylił głowę.

— Tak — przyznał niezbyt pewnie. — Tak. Hm. Dobra robota.

Odwrócił się i znowu spojrzał w drzwi.

Dios skinął na stojących przy wejściu strażników.

— Zechciej mi wybaczyć, sire — rzucił wytwornie.

— Hm?

— Strażnicy będą kontynuować przeszukanie.

— Dobrze. Oj…

Dios w otoczeniu strażników ruszył do sarkofagu Ptraci. Chwycił pokrywę, zsunął ją na bok i zawołał:

— Spójrzcie! Co my tu mamy?

Dii i Gern podeszli bliżej. Zajrzeli do wnętrza.

— Wióry — stwierdził Dii. Gern pociągnął nosem.

— Ale ładnie pachną — zauważył.

Dios zabębnił palcami o pokrywę. Teppic nigdy jeszcze nie widział, by kapłan nie miał pojęcia, co robić. Zaczął nawet opukiwać ściany sarkofagu w poszukiwaniu tajnych schowków.

Potem zasunął pokrywę i spojrzał tępo na Teppica, który po raz pierwszy cieszył się, że maska ukrywa wyraz twarzy.

— Nie ma jej tam — wyjaśnił stary król. — Natura ją wezwała i wyszła, kiedy ci ludzie poszli zjeść śniadanie.

Musiała się wydostać, myślał Teppic. Gdzie jest teraz?

Dios rozejrzał się czujnie, kołysząc się lekko w przód i w tył jak igła kompasu. Jego wzrok padł na wewnętrzny sarkofag z mumią króla. Był duży. Był przestronny. Miał w sobie pewnego rodzaju nieuniknioność…

Dios w kilku krokach przeszedł przez pokój i otworzył sarkofag.

— Nie musisz pukać — mruknął król. — W końcu nigdzie się nie wybieram.

Teppic zaryzykował spojrzenie. Mumia króla była zupełnie sama.

— Jesteś pewny, że dobrze się czujesz, Dios? — zapytał.