— To znaczy siebie, tylko starszego — warknął IIa. — To jest filozofia — dodał.
— Jeden z murarzy wczoraj sam siebie pobił — wtrącił ponuro jeden z IIb. — Pokłócił się ze sobą o swoją żonę. Teraz szaleje, bo nie wie, czy to była jego wcześniejsza wersja, czy ktoś, kto jeszcze nie zaistniał. Boi się, że na siebie napadnie. Ale gorsze jest co innego, tato. Płacimy czterdziestu tysiącom ludzi, a zatrudniamy tylko dwa tysiące.
— Zbankrutujemy. To chcesz powiedzieć? Wiem. To moja wina. Chciałem wam coś po sobie zostawić. Nie przewidziałem tego wszystkiego. Od początku było za łatwo.
Jeden z IIa odchrząknął.
— To… tego… nie jest aż tak źle — oznajmił cichym głosem.
— Niby dlaczego?
Księgowy położył na stole kilkanaście miedzianych monet.
— No więc… — zaczął. — Widzicie, przyszło mi do głowy, że jeśli już w czasie panuje taki ruch, to nie tylko ludzi można zapętlać. Ee… Widzicie te miedziaki?
Jedna zniknęła.
— To ta sama moneta, prawda? — domyślił się jeden z jego braci.
— No tak — przyznał IIa, bardzo zakłopotany, gdyż interwencja w święty obieg pieniądza kłóciła się z jego osobistą religią. — Ta sama moneta w pięciominutowych odstępach.
— I wykorzystujesz tę sztuczkę, żeby im płacić? — zapytał oszołomiony Ptaclusp.
— To nie jest żadna sztuczka! — zaprotestował z godnością IIa. — Daję im pieniądze. Co się z nimi dzieje potem, to już nie moja sprawa. Prawda?
— Nie podoba mi się to — uznał jego ojciec.
— Nie przejmuj się. W końcu wszystko się wyrówna — uspokoił go inny IIa. — Każdy dostanie to, na co zasłużył.
— Owszem. I tego właśnie się obawiam.
— To po prostu metoda, żeby twoje pieniądze na ciebie pracowały — stwierdził kolejny syn. — Prawdopodobnie kwantowa.
— To dobrze — westchnął ciężko Ptaclusp.
— Nie martw się. Dzisiaj w nocy założymy blok — zapewnił jeden z IIb. — Piramida wypali energię i wszystko się uspokoi.
— Powiedziałem królowi, że zrobimy to jutro. Ptacluspowie IIb zbledli jednocześnie. Mimo upału, w namiocie zrobiło się o wiele chłodniej.
— W nocy, ojcze. Na pewno miałeś na myśli noc.
— Jutro — odparł stanowczo Ptaclusp. — Zorganizowałem baldachim i ludzi do rzucania płatków lotosu. Będzie orkiestra, dzwonki, trąby i cymbały. Będą przemowy, a na zakończenie herbatka i przekąski. Zawsze tak to załatwialiśmy. Żeby przyciągnąć nowych klientów. Lubią najpierw się trochę rozejrzeć.
— Ojcze, sam widziałeś, jak ona nasiąka… Widziałeś szron…
— A niech nasiąka. My, Ptacluspowie, nie będziemy kłaść kamieni szczytowych piramid, jakbyśmy skończyli mur wokół ogródka. Nie zachowamy się jak ten, jak mu tam, nocą. Ludzie oczekują ceremonii.
— Ale…
— Nie chcę tego słuchać. I tak już za długo wysłuchiwałem tych nowomodnych teorii. Jutro. Kazałem przygotować tablicę z brązu, aksamitne kotary i wszystko.
Jeden z IIa wzruszył ramionami.
— Nie warto się z nim kłócić — stwierdził. — Jestem z trzeciej godziny do przodu i pamiętam tę rozmowę. Nie mogliśmy go przekonać.
— Ja jestem z drugiej godziny do przodu — dodał jeden z jego klonów. — Pamiętam, że to powiedziałeś.
Poza ścianami namiotu piramida skwierczała od akumulowanego czasu.
W energii piramid nie ma nic tajemniczego. Piramidy są jak tamy w strumieniu czasu. Wielka masa kamieni wytwarza potencjał temporalny, który przy właściwym ukształtowaniu i orientacji, z odpowiednimi wymiarami parakosmicznymi właściwie wbudowanymi w strukturę, może być skierowany tak, by na bardzo małym obszarze przyspieszał albo odwracał bieg czasu, w taki sam sposób, w jaki tłok hydrauliczny może pompować wodę pod prąd.
Pierwsi budowniczowie, którzy naturalnie byli starożytni, a zatem mądrzy, wiedzieli doskonale, że funkcją poprawnie wzniesionej piramidy jest wytworzenie absolutnego czasu zerowego w komorze centralnej, tak że ułożony tam konający król w istocie żył wiecznie, a przynajmniej nigdy nie umierał. Czas, jaki powinien upłynąć w komorze, podlegał akumulacji w masie piramidy i raz na dwadzieścia cztery godziny uchodził z flarą.
Po kilku epokach ludzie całkiem o tym zapomnieli i uznali, że ten sam efekt można osiągnąć poprzez a) rytuał, b) marynowanie ludzi i c) przechowywanie ich miękkich organów wewnętrznych w kanopach.
To rzadko się udaje.
I tak sztuka strojenia piramid zaginęła, a cała wiedza stała się garścią niezrozumiałych reguł i niejasnych wspomnień. Starożytni byli o wiele za mądrzy, by wznosić bardzo duże piramidy. Mogły bowiem spowodować bardzo dziwne zjawiska, wobec których zwykłe fluktuacje czasu wydałyby się drobnostką.
Przy okazji: wbrew popularnym wierzeniom, piramidy nie ostrzą żyletek. Po prostu przenoszą je w czasie do chwili, kiedy jeszcze nie były tępe. Przyczyny tego faktu są prawdopodobnie kwantowe.
Teppic leżał na warstwach osadowych swego łóżka i nasłuchiwał.
Dwaj strażnicy stali przy drzwiach, dwaj na tarasie, a jeden — Teppic był pełen podziwu dla zapobiegliwości Diosa — na dachu. Słyszał, jak starają się nie wydawać żadnego dźwięku.
Właściwie nie mógł protestować. Jeśli czarno odziani złoczyńcy przedostają się do pałacu, to osoba króla musi być chroniona. Trudno zaprzeczyć.
Zsunął się z twardego materaca i przemknął przez mrok do posągu Kociogłowego Boga Basta w kącie; odkręcił mu głowę i wyjął swój kostium skrytobójcy. Przebrał się szybko, przeklinając brak luster, po czym skrył się za filarem przy drzwiach.
Jedynym problemem — jeśli mógł to ocenić — było powstrzymanie się od śmiechu. Funkcja żołnierza w Djelibeybi nie była zawodem wysoce ryzykownym. Nigdy nie nastąpił nawet cień wewnętrznej rebelii, a że każdy z sąsiadów mógł natychmiast zbrojnie zgnieść królestwo, nie miało sensu dobieranie żołnierzy spośród zaciekłych wojowników. Kapłanom z pewnością nie zależało na entuzjastycznych żołnierzach. Entuzjastyczni żołnierze nie mający okazji do walki mogliby się znudzić i zacząć myśleć o rzeczach niebezpiecznych, na przykład o ile lepiej potrafiliby sami rządzić krajem.
Praca ta przyciągała zatem dużych, ciężkich mężczyzn, którzy potrafili godzinami stać bez ruchu i się nie nudzić, mężczyzn o budowie wołu i odpowiedniej do tego inteligencji. Doskonałe panowanie nad pęcherzem także było w cenie.
Teppic wyszedł na taras.
Nauczył się nie poruszać ukradkowo. Miliony lat pożerania przez stwory poruszające się ukradkowo wyrobiły u ludzkości zdolność zauważania ukradkowych poruszeń. Niewydawanie dźwięku też wcale nie pomagało, ponieważ ruchome obszary ciszy wzbudzały podejrzenia. Sztuka polegała na tym, by sunąć przez noc ze spokojną pewnością siebie, tak jak to robi powietrze.
Tuż przed drzwiami stał wartownik. Teppic przepłynął obok niego i ostrożnie wspiął się na mur. Mur dekorowały liczne płaskorzeźby upamiętniające tryumfy dawnych władców, więc Teppic skorzystał przy wchodzeniu z pomocy rodziny.
Wietrzyk dmuchnął od strony pustyni, gdy Teppic przerzucił nogi przez parapet i cicho ruszył po ciągle gorącym dachu. Powietrze pachniało tak, jakby ktoś niedawno je ugotował z dodatkiem przypraw.
To dziwne uczucie, sunąć tak przez dach własnego pałacu, starając się unikać własnych strażników, z misją bezpośrednio naruszającą własny wyrok, i wiedzieć, że w razie schwytania trzeba będzie samemu skazać się na rzucenie świętym krokodylom. W końcu sam chyba wydał polecenie, że gdyby go pojmano, nie wolno mu okazywać żadnej litości.