Sztylet Teppica uderzył w rysę, będącą zaledwie cieniutką linią na kamieniu.
— Daleko się ciągnie — zauważyła Ptraci, spoglądając na rozpaloną nawierzchnię szlaku.
— Od Drugiej Katarakty aż do Delty. Pomaga, jeśli zakryjesz jedno oko ręką. Proszę cię, spróbuj. Proszę.
Z wahaniem podniosła dłoń do oka i posłusznie spojrzała z ukosa na kamień.
— Nic z tego — stwierdziła po chwili. — Nic nie… Widzę!
Przez chwilę trwała bez ruchu, po czym rzuciła się w bok. Teppic zrezygnował z prób wbicia w rysę sztyletu i podczołgał się do niej.
— Byłam na samej krawędzi! — łkała.
— Widziałaś? — zapytał z nadzieją.
Pokiwała głową, po czym bardzo ostrożnie wstała i wycofała się.
— Czy miałaś wrażenie, jakby oczy wywróciły się na drugą stronę? — spytał Teppic.
— Tak — odparła chłodno Ptraci. — Czy mogę dostać moje bransolety?
— Co?
— Bransolety. Schowałeś je do kieszeni. Chcę je z powrotem.
Teppic wzruszył ramionami i sięgnął do sakiewki. Bransolety były głównie miedziane, z kawałkami spękanej emalii. Tu i tam rzemieślnik bez większych sukcesów próbował stworzyć coś interesującego z kawałków pogiętego drutu i grudek kolorowego szkła. Ptraci zaczęła, wsuwać je kolejno.
— Czy mają jakieś znaczenie okultystyczne? — zapytał Teppic.
— A co to znaczy?
— Aha. Więc po co są ci potrzebne?
— Mówiłam przecież. Bez nich nie czuję się ubrana. Teppic wzruszył ramionami i zajął się wciskaniem noża w rysę na kamieniu.
— Po co to robisz? — spytała. Przerwał i zastanowił się.
— Sam nie wiem — przyznał. — Ale przecież widziałaś dolinę, prawda?
— Tak.
— No właśnie.
— Co właśnie?
Teppic wzniósł oczy do nieba.
— Nie wydaje ci się, że to trochę, no, niezwykłe? Cały kraj nagle zniknął. Czegoś takiego nie widuje się codziennie, do licha.
— Skąd mogę wiedzieć? Nigdy dotąd nie opuszczałam doliny. Nie mam pojęcia, jak powinna wyglądać z zewnątrz. I nie przeklinaj.
Teppic pokręcił głową.
— Chyba położę się w cieniu — postanowił. — W tym, co z niego zostało — poprawił się, gdyż mosiężnej barwy światło słońca wypalało cienie. Potykając się, dotarł pod skałę i usiadł.
— Cała dolina się zamknęła — oświadczył po chwili. — Wszyscy ludzie…
— Widziałam ogniska — pocieszyła go, siadając obok.
— To ma jakiś związek z piramidą — stwierdził. — Dziwnie wyglądała, kiedy uciekaliśmy. Na pewno magia albo geometria, albo jedno i drugie. Jak myślisz, czy możemy wrócić?
— Nie chcę wracać. Po co miałabym wracać? Czekają mnie krokodyle. Nie wrócę tylko dla krokodyli.
— Hm… Mógłbym cię ułaskawić albo co…
— A tak. — Ptraci oglądała swoje paznokcie. — Rzeczywiście, mówiłeś, że jesteś królem.
— Bo jestem! Moje królestwo jest… — zawahał się, nie wiedząc, w którą stronę wyciągnąć rękę — …gdzieś. Jestem jego władcą.
— Nie wyglądasz na króla — zauważyła Ptraci.
— Dlaczego nie?
— On nosił złotą maskę.
— To byłem ja!
— I rozkazałeś rzucić mnie krokodylom?
— Tak. To znaczy nie. — Teppic zająknął się. — To znaczy król rozkazał, ale nie ja. W pewnym sensie. Zresztą to przecież ja cię uratowałem — dodał rycersko.
— No właśnie. A gdybyś był królem, to byłbyś też bogiem. W tej chwili nie zachowujesz się bosko.
— Tak? Właściwie… Hm. — Teppic znów się zawahał. Dosłowny umysł Ptraci wymagał dużej staranności w konstruowaniu prostych zdań, zanim zostaną wysłane w świat.
— W zasadzie dobrze sobie radzę ze wschodem słońca — zauważył. — Chociaż nie wiem jak. I rzeki. Jeśli chcesz, żeby jakaś rzeka wylała, to jestem odpowiednim człowiekiem. Znaczy: bogiem.
Urwał, poruszony nagłą myślą.
— Zastanawiam się, co się tam dzieje beze mnie — mruknął. Ptraci wstała i ruszyła w głąb wąwozu.
— Gdzie idziesz? Obejrzała się.
— No cóż, panie królu, boże, skrytobójco czy co tam jeszcze. Potrafisz stworzyć wodę?
— Co? Tutaj?
— Do picia. Może w tej szczelinie ukrywa się rzeka, a może nie, ale i tak się do niej dostaniemy. Dlatego musimy dotrzeć gdzieś, gdzie to się uda. To proste. Moim zdaniem nawet król powinien to zrozumieć.
Pobiegł za nią do osypiska, gdzie z szyją wyciągniętą na ziemi leżał Ty Draniu, strzygąc z gorąca uszami i stosując teorię całek przestępnych Złośliwego Bydlaka do ciągu obiecujących liczb cissoidalnych. Ptraci kopnęła go ze złością.
— A wiesz, gdzie jest woda? — zapytał Teppic.
…e/27. Jedenaście mil…
Ptraci spojrzała na niego gniewnie, spod pomalowanych henną powiek.
— To znaczy, że ty nie wiesz? Chciałeś mnie wywieźć na pustynię i nie wiesz, gdzie jest woda?
— Wiesz, spodziewałem się raczej, że zdołam zabrać trochę ze sobą!
— Nawet o tym nie pomyślałeś!
— Słuchaj, nie możesz się tak do mnie odzywać! Jestem królem! — Teppic urwał. — Masz rację — przyznał po chwili. — Nie pomyślałem. Tam skąd pochodzę, codziennie pada deszcz. Przepraszam.
Ptraci zmarszczyła czoło.
— Jaki spada wieszcz?
— Nie, deszcz. No wiesz… Bardzo rzadka woda spadająca z nieba.
— Bezsensowny pomysł. A skąd pochodzisz? Teppic zrobił nieszczęśliwą minę.
— Pochodzę z Ankh-Morpork. Ale urodziłem się tutaj.
Spojrzał na szlak. Tutaj, jeśli człowiek wiedział, gdzie szukać; wtedy mógł znaleźć ledwie widoczną rysę na skale. Przecinała urwiska po obu stronach: skaza grubości linii, przypadkiem mieszcząca w sobie całe nadrzeczne państwo i siedem tysięcy lat historii.
Nienawidził każdej spędzonej tam minuty. A teraz zamknęło się przed nim. I ponieważ nie mógł, bardzo pragnął tam wrócić.
Wrócił, pochylił się i zasłonił dłonią oko. Wystarczyło przekrzywić głowę, o tak…
Mignęło w polu widzenia i znikło. Spróbował jeszcze, ale już go nie zobaczył.
A gdyby rozłupać skały? Nie, głuptasie, pomyślał. To przecież linia. Nie można się dostać do wnętrza linii. Linia nie ma grubości. To dobrze znany fakt geometryczny.
Usłyszał, że Piraci podchodzi do niego i w następnej chwili poczuł jej dłonie na karku. Przez moment zastanawiał się, skąd zna Morderczy Chwyt Cathartiego, ale potem jej palce zaczęły delikatnie masować mięśnie; pod ich fachową pieszczotą kurcze znikały niczym tłuszcz na gorącym nożu. Zadrżał, gdy spłynęło z niego napięcie.
— To miłe — powiedział.
— Uczymy się tego. Na ścięgnach masz supły jak kulki na drucie.
Teppic z wdzięcznością opadł na jeden z głazów zaścielających podstawę urwiska i pozwolił, by rytmiczne ruchy jej palców dawały zapomnienie o problemach nocy.
— Nie wiem, co robić — wymruczał. — To bardzo przyjemne.
— Bycie podręczną nie sprowadza się tylko do obierania winogron — odparła Ptraci. — Na pierwszej lekcji uczą nas, że kiedy pan wraca po długim i ciężkim dniu, nie jest to najlepsza chwila, by mu zaproponować Kongres Lisa i Persymony. Kto powiedział, że musisz cokolwiek robić?
— Czuję się odpowiedzialny. — Teppic zmienił pozycję niczym kot.
— Gdybyś znalazł gdzieś harfę, mogłabym ci zagrać coś uspokajającego. Doszłam aż do „Wycieczki Goblinów” w Księdze I.
— Rozumiesz, król nie powinien pozwolić, żeby jego królestwo tak sobie zniknęło.