Выбрать главу

— Myślę, że zaplątaliśmy się w geometrię — powiedział z nadzieją. — Słyszałem, że w geometrii jesteście tu dobrzy — dodał — i może potraficie mi poradzić, jak tam wrócić.

— Geometria to nie moja dziedzina — odparł Ibid. — Jak pewnie wiesz.

— Przepraszam…

— Nie czytałeś moich „Pryncypiów rządu idealnego”?

— Obawiam się, że nie.

— A moje „Dialogi o konieczności historycznej”?

— Nie.

Ibid był załamany.

— Och — westchnął.

— Ibid jest powszechnie znanym autorytetem we wszystkim — wyjaśnił Xenon. — Oprócz geometrii. I dekoracji wnętrz. I elementarnej logiki.

Ibid spojrzał na niego gniewnie.

— A może ty? — spytał Teppic. Xenon osuszył kubek.

— Moja specjalność to niszczące badania aksjomatów — odparł. — Tobie potrzebny jest Ptagonal. Bystry facet z kątami.

Przerwał im stukot kopyt. Kilku jeźdźców przemknęło z wielką szybkością obok tawerny i wjechało w kręte uliczki miasta. Wydawali się bardzo czymś przejęci.

Ibid wyjął z pucharu i odłożył na stół ogłuszoną mewę. Zamyślił się.

— Jeśli Stare Państwo naprawdę zniknęło… — zaczął.

— Zniknęło — potwierdził Teppic. — To nie jest coś, w czym można się pomylić.

— To znaczy, że nasza granica przylega do granicy Tsortu — rzekł z mocą Ibid.

— Słucham?

— Nic nie ma między nami — wyjaśnił filozof. — O bogowie… To znaczy, że będziemy musieli wydać wojnę.

— Dlaczego?

Ibid otworzył usta, zamknął je i zwrócił się do Xenona.

— Dlaczego to znaczy, że będziemy musieli wydać wojnę? — zapytał.

— Imperatyw historyczny — odparł Xenon.

— A tak. Wiedziałem, że to coś w tym rodzaju. Obawiam się, że jest nieunikniona. To straszne, ale tak już bywa.

Znowu zastukały kopyta i kolejny oddział jeźdźców wypadł zza rogu. Tym razem zmierzali w dół. Na głowach mieli zdobne w pióropusze hełmy efebiańskiej armii i krzyczeli coś z entuzjazmem.

Ibid poprawił się na ławie i założył ręce na piersi.

— To pewnie ludzie Tyrana — uznał, gdy oddział przejechał przez bramę miasta i pognał w głąb pustyni. — Wysyła ich, żeby sprawdzić. To oczywiste.

Teppic naturalnie wiedział o wrogości dzielącej Tsort i Efeb. Stare Państwo ciągnęło z niej spore zyski, gwarantując kupcom obu stron dyskretne miejsce, gdzie mogli ze sobą handlować. Zabębnił palcami po stole.

— Nie walczyliście ze sobą od tysięcy lat — przypomniał. — W tamtych czasach byliście maleńkimi krajami. To była drobnostka. Teraz jesteście wielcy. Ludzie mogą ucierpieć. Czy to was nie obchodzi?

— To kwestia dumy — odparł Ibid, lecz w jego głosie zabrzmiała niepewność. — Myślę, że nie mamy wyboru.

— Wszystko przez tę przeklętą drewnianą krowę czy co to było — dodał Xenon. — Nigdy nam tego nie wybaczyli.

— Jeśli my ich nie zaatakujemy, oni zaatakują pierwsi.

— Właśnie. Dlatego lepiej wyprowadzić uderzenie odwetowe, zanim oni zdążą uderzyć.

Obaj filozofowie spoglądali po sobie z zakłopotaniem.

— Z drugiej strony — odezwał się Ibid — w czasie wojny trudno jest myśleć rozsądnie.

— To fakt — zgodził się Xenon. — Zwłaszcza zabitym. Zapadła nerwowa cisza, zakłócana jedynie głosem Ptraci, śpiewającej coś żółwiowi, i z rzadka piskiem trafionej mewy.

— Jaki dziś dzień? — zapytał w końcu Ibid.

— Wtorek — odparł Teppic.

— Wpadłem chyba na doskonały pomysł. Przyjdź na sympozjum. Odbywamy je co wtorek. Będą tam najtęższe umysły Efebu. Sprawa wymaga przemyślenia.

Zer tknął na Ptraci.

— Jednakże — dodał — twoja młoda kobieta nie może wziąć w nim udziału. Kobietom wstęp jest absolutnie zabroniony. Mózgi im się przegrzewają.

* * *

Król Teppicymon XXVII otworzył oczy. Piekielnie tu ciemno, pomyślał.

I uświadomił sobie, że słyszy bicie własnego serca, trochę przytłumione i dobiegające gdzieś z boku.

Wtedy sobie przypomniał.

Żył znowu. I tym razem żył w kawałkach.

Sam nie wiedział czemu, ale zawsze sądził, że kiedy człowiek trafia do krainy umarłych, składają go jakoś, jak któryś z modeli Grinjera.

Weź się w garść, chłopie, pomyślał. Tylko ty możesz złożyć się razem.

Dobrze, myślał dalej. Było przynajmniej sześć naczyń. Moje oczy są w którymś z nich. Najlepiej byłoby zdjąć pokrywkę, żebym widział, co robię.

To będzie wymagało działania ramion, nóg i palców. Trudna sztuka.

Ostrożnie wyciągnął rękę na zesztywniałych stawach, i zlokalizował coś ciężkiego. Miał wrażenie, że to coś może ustąpić, więc niezgrabnie podniósł drugą rękę, Oparł obok pierwszej i pchnął.

Huknęło z daleka i ogarnęło go wyraźne poczucie otwartości. Usiadł, trzeszcząc przy każdym ruchu.

Nadal ograniczały go ściany ceremonialnego sarkofagu, ale ku swemu zaskoczeniu odkrył, że jeden powolny ruch ręką zmiótł je jak kawałki papieru. To pewnie marynowanie i wypychanie, uznał. Dodają sił.

Wymacał drogę do brzegu płyty, przerwał na chwilę, próbując z przyzwyczajenia odchrząknąć, spuścił ciężkie nogi na ziemię i zrobił pierwszy niepewny krok nowo zmartwychwstałego.

Zdumiewająco trudno jest chodzić z nogami pełnymi siana, gdy mózg kieruje wszystkim ze słoja oddalonego o dziesięć stóp. Dotarł jednak aż do ściany i posuwał się wzdłuż niej, dopóki trzask nie zdradził, że trafił na półkę z kanopami. Po omacku zdjął pokrywkę pierwszej i delikatnie sięgnął do wnętrza.

To pewnie mózg, pomyślał z maniakalną wesołością, bo słoma tak nie chlupie. Zebrałem myśli, haha.

Sprawdził jeszcze jeden czy dwa słoje, aż eksplozja światła podpowiedziała, że znalazł ten, w którym były oczy. Widział swą obandażowaną dłoń sięgającą w dół, rosnącą coraz bardziej… Ostrożnie wziął oczy.

To chyba najważniejsze kawałki, uznał. Reszta może poczekać. Może kiedy trzeba będzie coś zjeść i tak dalej…

Odwrócił się i zobaczył, że nie jest sam. Obserwowali go Dii i Gern. Żeby wcisnąć się głębiej w kąt pokoju, musieliby się urodzić z trójkątnymi kręgosłupami.

— Aha. Witajcie, dobrzy ludzie — odezwał się król, świadom, że jego głos brzmi nieco głucho. — Tyle o was wiem… Chciałbym uścisnąć wam dłoń… — Spojrzał. — Chociaż akurat teraz obie mam zajęte.

— Gkkk — odpowiedział Gern.

— Moglibyście trochę mnie poskładać, prawda? — Król zwrócił się do Dila. — Nawiasem mówiąc, twoje ściegi trzymają doskonale. Dobra robota.

Zawodowa duma przełamała barierę grozy.

— Żyjecie, panie? — wykrztusił Dii.

— O to przecież chodziło, prawda?

Dii przytaknął. Właśnie o to. Zawsze wierzył, że to prawda. Chociaż nigdy się nie spodziewał, że zdarzy się rzeczywiście. Ale zdarzyło się, a pierwsze słowa, no, prawie pierwsze słowa, jakie padły, chwaliły jego pracę. Dumnie wypiął pierś. Nikt w gildii nie otrzymał jeszcze gratulacji od klienta.

— No i co? — zawołał do Gerna, którego łopatki raz po raz próbowały przekopać się przez ścianę. — Słyszałeś, co powiedziano twojemu mistrzowi?

Król znieruchomiał. Przyszło mu do głowy, że coś się tutaj nie zgadza. Oczywiście, kraina umarłych jest podobna do krainy żywych, tyle że lepsza, i z pewnością jest tam wielu służących i tak dalej. Ale wydawała się zbyt podobna do tego świata. I miał niemal pewność, że Dii i Gern nie powinni jeszcze tu trafić. Zresztą i tak go uczono, że ludzie pospolici mają własną krainę umarłych, gdzie czują się swobodniej, mogą spotykać innych ze swojej sfery, potrafią się zachować i mają właściwe towarzystwo.