— Chwileczkę — rzucił. — Chyba coś przeoczyłem. Nie jesteście martwi, prawda?
Dii nie od razu odpowiedział. Widział dziś takie rzeczy, że wcale nie był pewny. W końcu jednak zmuszony był przyznać, że prawdopodobnie jeszcze żyje.
— Więc co się dzieje? — zapytał król.
— Nie wiemy, o władco. Naprawdę. Wszystko się spełniło, o fontanno wód.
— To znaczy co?
— Wszystko!
— Wszystko?
— Słońce, o panie! I bogowie! Są wszędzie, o władco niebios!
— Weszliśmy tylną bramą — dodał Gern, który osunął się na kolana. — Wybacz nam, o panie sprawiedliwy, który powróciłeś, by przekazać nam swą wielką mądrość i w ogóle. Przepraszam za siebie i Glwendę, to była chwila, jak to się nazywa, szalonej namiętności, nie panowaliśmy nad sobą. I to właśnie ja…
Dii uciszył go machnięciem ręki.
— Przepraszam — zwrócił się do mumii władcy. — Czy moglibyśmy zamienić parę słów na osobności? Jak mężczyzna z…
— Z trupem? — podpowiedział król, żeby trochę go uspokoić. — Oczywiście.
Przeszli na drugi koniec komnaty.
— Chodzi o to, o łaskawy królu wszystkich… — zaczął Dii konspiracyjnym szeptem.
— Myślę, że możemy to sobie darować — przerwał mu król. — „Królu” zupełnie wystarczy.
— Chodzi więc o to… królu… — zaczął ponownie Dii, czując dreszcz radości, że traktują go jak równego. — Młody Gern uważa, że to wszystko jego wina. Powtarzałem mu wiele razy, że bogowie nie zadawaliby sobie tyle trudu z powodu jednego dorastającego chłopca z potrzebami, jeśli rozumiecie, królu, co mam na myśli. — Zastanowił się i dodał z nadzieją: — Nie zadawaliby sobie, prawdy?
— Coś takiego nie powinno nawet przyjść ci do głowy — zapewnił stanowczo król. — W przeciwnym razie nie mielibyśmy przez nich chwili spokoju.
— Tak samo mu tłumaczyłem. — Dii odetchnął z ulgą. — To dobry chłopak, królu, ale jego matka… Jest trochę dziwna, jeśli chodzi o religię. Nie mielibyśmy chwili spokoju, tak właśnie powiedziałem. Byłbym wdzięczny, królu, gdybyście zechcieli zamienić z nim parę słów, no wiecie, uspokoić go trochę…
— Z przyjemnością — zgodził się łaskawie władca. Dii przysunął się bliżej.
— Chodzi o to, królu, że ci bogowie, znaczy, nie są tacy, jak powinni. Przyglądaliśmy się im, królu. To znaczy, ja się przyglądałem. Wyszedłem na dach. Gern nie, bo wlazł pod ławę. Są nie tacy, królu.
— A co ci się nie podoba?
— Przede wszystkim są tutaj, królu. Tak być nie powinno. Znaczy, nie powinni tu przychodzić naprawdę. A oni tylko łażą dookoła, biją się między sobą i krzyczą na ludzi. — Rozejrzał się czujnie i dokończył: — Tak między nami, królu, to nie wyglądają na szczególnie inteligentnych.
Król pokiwał głową.
— A co robią kapłani? — zapytał.
— Widziałem, jak wrzucają się nawzajem do rzeki. Król znowu kiwnął głową.
— To chyba dobrze — doszedł do wniosku. — Wreszcie odzyskali rozsądek.
— Wiecie, co myślę, królu? — mówił dalej Dii. — Wszystko, w co wierzyliśmy, teraz się spełnia. I słyszałem jeszcze coś, królu. Dziś rano, tylko że to nie było rano, rozumiecie, bo słońce świeci ciągle tak samo, królu, i nie jest to przyzwoite słońce, ale w każdym razie dziś rano paru żołnierzy próbowało się wydostać drogą do Efebu. I wiecie, królu, co odkryli?
— Co odkryli?
— Że droga z kraju prowadzi do kraju. — Dii cofnął się o krok, by lepiej zilustrować tę sensacyjną wiadomość. — Weszli na górę, na skały, a potem nagle schodzili w dół drogą od Tsortu. Ona tak jakby zwija się w sobie. Jesteśmy zamknięci, królu. Zamknięci razem z bogami.
A ja jestem zamknięty we własnym ciele, pomyślał król. Wszystko, w co wierzymy, teraz się spełnia. A to, w co wierzymy, nie jest tym, w co myśleliśmy, że wierzymy.
Myślimy, że wierzymy w bogów mądrych, sprawiedliwych i potężnych, ale tak naprawdę wierzymy, że są jak nasz ojciec po ciężkim dniu pracy. Myślimy też, że wierzymy w krainę umarłych jako coś w rodzaju raju, ale tak naprawdę wierzymy, że jest tutaj i że idziemy tam we własnym ciele, a teraz ja w niej jestem i nigdy się nie wydostanę. Nigdy, nigdy.
— Co mój syn miał do powiedzenia w tej sprawie?
Dii odkaszlnął. A było to groźne kaszlnięcie. Hiszpanie używają odwróconego znaku zapytania, by zaznaczyć, że to, co zaraz usłyszymy, jest pytaniem. Takie kaszlnięcie zaznacza, że to, co za chwilę usłyszymy, jest pieśnią żałobną.
— Nie wiem, jak wam to powiedzieć, królu…
— No gadaj, człowieku!
— Mówią, królu, że on nie żyje. Mówią, że sam się zabił i uciekł.
— Zabił się?
— Przykro mi, królu.
— A potem uciekł?
— Podobno na wielbłądzie.
— Nasza rodzina jest bardzo aktywna na tamtym świecie, nieprawdaż? — zauważył król sarkastycznie.
— Słucham, królu?
— Chcę powiedzieć, że te dwa stwierdzenia są wzajemnie sprzeczne.
Twarz Dila przybrała uprzejmie tępy wyraz.
— To znaczy, że oba nie mogą równocześnie być prawdziwe — podpowiedział król.
— Ehem… — odparł Dii.
— Tak, ale ja jestem przypadkiem szczególnym — wyjaśnił król z kwaśną miną. — W tym królestwie wierzymy w życie po śmierci pod warunkiem wcześniejszej mumi…
Przerwał nagle.
Rzecz była zbyt straszna, by o niej myśleć. Myślał jednak przez dłuższą chwilę.
— Musimy coś na to poradzić — orzekł wreszcie.
— Chodzi o waszego syna, królu? — upewnił się Dii.
— Mniejsza o mojego syna. Nie zginął. Wiedziałbym coś o tym. Sam potrafi się o siebie zatroszczyć, w końcu jest moim synem. Martwię się o swoich przodków.
— Przecież oni umarli… — zaczął Dii.
Wspomniano już, że Dii miał bardzo słabo rozwiniętą wyobraźnię. W takiej pracy słabo rozwinięta wyobraźnia jest cechą niezwykle istotną. Ale oczyma duszy zobaczył panoramę piramid, rozciągającą się wzdłuż rzeki. Następnie oczy jego duszy zanurkowały i przeniknęły kamienne wrota, jakich nie pokonałby żaden złodziej.
Usłyszały drapanie.
Usłyszały uderzenia.
Usłyszały stłumione krzyki.
Król położył mu na ramieniu swą obandażowaną rękę.
— Wiem, że dobrze sobie radzisz z igłą, Dilu — rzekł. — Powiedz, czy równie dobrze radzisz sobie z młotem?
Kopolimer, najsłynniejszy gawędziarz w historii, siedział na ławie i uśmiechał się promiennie do najtęższych umysłów świata, zebranych przy zastawionym stole. Teppic dodał kolejny element do swego zapasu świeżo zdobytej wiedzy. „Sympozjum” oznaczało herbatkę z nożem i widelcem.
— A więc… — odezwał się Kopolimer i zaczął opowieść o Wojnie Tsortiańskiej.
— Widzicie, zdarzyło się, że on zabrał ją ze sobą, a jej ojciec… nie stary król, to był ten poprzedni, ten z tym, no, jak mu było, ożenił się z taką dziewczyną spod Elharibu, miała zeza, jakże jej było, zaraz, zaczynało się na P. Albo na L. W każdym razie na jedną z tych liter. Jej ojciec miał wyspę w zatoce, chyba Papylos. Nie, skłamałem, to była Crinix. No i król, ten drugi król, zwołał armię i… Elenora, tak się nazywała. Miała zeza, jak wiecie. Ale była całkiem atrakcyjna, podobno. Kiedy mówię „ożenił się”, mam nadzieję, że nie muszę wam tego tłumaczyć. Wiecie, to było trochę nieoficjalne. Ehem. No więc był tam ten drewniany koń, a oni dostali się do środka… Mówiłem wam o koniu? To był koń. Jestem prawie pewien, że koń. A może kurczak. Następnym razem zapomnę, jak się nazywam! To był pomysł tego, no, tego, co utykał. Tak. Utykał na nogę, znaczy. Wspominałem już o nim? Była taka bitwa. Nie, to chyba ta druga. Tak. W każdym razie ta drewniana świnia, demonicznie sprytny pomysł. Zrobili ją z tego, no, mam na końcu języka. Z drewna. Ale to, wiecie, było później. Bitwa! Byłbym zapomniał o bitwie. Tak. Niezła była bitwa. Wszyscy walili mieczami w tarcze i wrzeszczeli. A zbroja tego, jak mu było, lśniła jak lśniąca zbroja. Bitwa jak półtorej bitwy, ot co. Między tamtym… nie tym, co utykał, ale tym drugim, jak mu tam, z rudymi włosami. No wiecie. Taki wysoki, trochę seplenił. Zaraz, przypomniałem sobie, że on pochodził z innej wyspy. Nie ten. Ten drugi, co utykał. Nie chciał jechać, powiedział, że chyba oszalał. Oczywiście, że oszalał jak nie wiem co, zdecydowanie. Sami pomyślcie: drewniana krowa! Jak powiedział tamten, no, król, nie, nie ten król, ten drugi, zobaczył kozę i powiedział: „Lękam się Efebian, zwłaszcza kiedy są tak szaleni, że zostawiają wściekle wielką drewnianą trzodę pod drzwiami, trzeba przyznać, że to bezczelność, myślą chyba, że urodziłem się wczoraj; podpalcie to”. I oczywiście ten, no, wdarł się od tyłu i wszyscy poszli pod miecz; ale się śmiał! Wspomniałem już, że miała zeza? Mówili, że jest piękna, ale ludzie mają różne gusta. Tak. W każdym razie tak się stało. I teraz, oczywiście, ten pierwszy… miał chyba na imię Melycanus i utykał… chciał wracać do domu i trudno się dziwić, siedzieli tam strasznie długo i lat mu nie ubywało. Dlatego wymyślił ten numer z drewnianym czymś. Tak. Skłamałem, Lavaeolus to ten z kolanem. Świetna bitwa, ta bitwa, możecie mi wierzyć. Umilkł, zadowolony z siebie.