Teppicowi taki pomysł raczej się podobał. Według legendy efebiańscy bogowie byli całkiem jak ludzie, tyle że wykorzystywali swoją boskość dla osiągania rzeczy, z których ludzie na pewno by zrezygnowali. Ulubioną sztuczką efebiańskich bogów, o ile sobie przypominał, była przemiana w jakieś zwierzę w celu zyskania względów wysoko postawionej kobiety. W pogoni za wybranką jeden z nich zmienił się podobno w złoty deszcz. Wszystko to kazało zadawać pytania dotyczące życia codziennego w wyszukanym Efebie.
Znalazł Ptraci siedzącą pod topolą. Karmiła żółwia. Teppic przyjrzał mu się podejrzliwie na wypadek, gdyby był to jakiś bóg, próbujący swoich sztuczek. Żółw nie wyglądał na boga. Jeśli nawet nim był, to grał znakomicie.
Ptraci karmiła go liściem sałaty.
— Biedne małe stworzonko — powiedziała i podniosła głowę. — A, to ty — dodała obojętnie.
— Niewiele straciłaś. — Teppic usiadł na trawie. — To banda szaleńców. Kiedy wychodziłem, rozbijali talerze.
— To tradycyjne przy końcu efebiańskiego posiłku — oświadczyła Ptraci.
Teppic zastanawiał się chwilę.
— Dlaczego nie wcześniej? — spytał zdziwiony.
— Potem pewnie zaczną ptańczyć przy dźwiękach cytry. Myślę, że to jakiś owoc.
Teppic oparł głowę na rękach.
— Muszę przyznać, że świetnie mówisz po efebiańsku — zauważył.
— Dziękuję.
— Z minimalnym akcentem.
— Języki były częścią ptreningu — wyjaśniła. — A babka ptłumaczyła mi, że ślad obcego akcentu jest bardziej fascynujący.
— Nas uczyli tego samego — odparł Teppic. — Skrytobójca zawsze powinien być odrobinę obcy, gdziekolwiek by się znalazł. W tym jestem dobry — dodał z goryczą.
Zaczęła masować mu grzbiet.
— Zeszłam do portu — wyznała. — Są tam te rzeczy, takie jak wielkie ptratwy, no wiesz, wielbłądy morza…
— Statki — domyślił się Teppic.
— Docierają wszędzie. Możemy wyruszyć, gdzie ptylko zechcemy. Świat jest jak ta rzecz z perłami w naszej dłoni.
Teppic powtórzył jej, co mówił Ptagonal. Nie wydawała się zaskoczona.
— Jak staw, do którego nie wpływa woda — uznała. — Dlatego każdy krąży i krąży wciąż w tej samej kałuży. Cały czas, w jakim żyjesz, został już przeżyty. Jest jak woda po kąpieli innych ludzi.
— Muszę tam wrócić. Jej palce znieruchomiały.
— Możemy wyruszyć, gdzie ptylko zechcemy — powtórzyła. — Każde z nas ma zawód, moglibyśmy sprzedać wielbłąda. Pokazałbyś mi to Ankh-Morpork. Jest chyba ciekawe.
Teppic zastanowił się, jak podziała Ankh-Morpork na dziewczynę. A potem pomyślał, jak podziała Ptraci na Ankh-Morpork. Wyraźnie widział, że… że rozkwita. W Starym Państwie nie miała żadnej oryginalnej myśli, prócz tej, które winogrono wziąć do obrania. Odkąd jednak przekroczyła granicę, zmieniła się. Jej podbródek pozostał taki sam, wciąż był całkiem mały i — musiał przyznać — śliczny. Ale w jakiś sposób bardziej rzucał się w oczy. Dawniej patrzyła w ziemię, kiedy zwracała się do Teppica. Nadal, mówiąc, nie zawsze na niego patrzyła, ale to dlatego, że myślała o czymś innym.
Odkrył, że ma ochotę — bardzo delikatnie i bez żadnego nacisku — przypomnieć jej, że jest królem. Miał jednak przeczucie, że odpowie, iż nie słyszała i czy mógłby uprzejmie powtórzyć, a kiedy na niego spojrzy, na pewno nie zdoła tego zrobić.
— Możesz płynąć — powiedział. — Poradzisz sobie. Dam ci kilka adresów i nazwisk.
— A ty co zrobisz?
— Boję się nawet myśleć, co się dzieje w domu — odparł Teppic. — Powinienem jakoś temu zaradzić.
— Nie możesz. Po co próbować? Nawet jeśli nie chcesz być skrytobójcą, jest przecież wiele innych zajęć. I sam powiedziałeś: ten człowiek mówił, że nie można się tam przedostać. Nienawidzę piramid.
— Przecież na pewno zostali tam ludzie, o których się martwisz. Ptraci wzruszyła ramionami.
— Jeśli zginęli, nic na to nie poradzę — odparła. — A jeśli żyją, też nic na to nie poradzę.
Teppic przyglądał jej się z czymś w rodzaju lękliwego podziwu. Przedstawiła cudowne podsumowanie spraw, tyle że on nie mógł się zmusić do takiego myślenia. Przez siedem lat jego ciało przebywało daleko, ale krew trwała w królestwie tysiąc razy dłużej. Z pewnością chciał je opuścić. I na tym polegał problem. Powinno gdzieś być. Nawet gdyby unikał go przez całe życie, wciąż stanowiłoby rodzaj kotwicy.
— Paskudnie się z tym czuję — zapewnił. — Przykro mi. To całe wyjaśnienie. Muszę wrócić choćby na pięć minut, żeby powiedzieć: wiecie, już tu nie wrócę. To mi wystarczy. To wszystko chyba moja wina.
— Przecież nie ma drogi powrotnej! Będziesz ptylko się włóczył, jak ci wygnani królowie, o których opowiadałeś. No wiesz, w wytartych płaszczach i wciąż żebrzący o jedzenie, chociaż na sposób arystokracji. Pomyśl o tym.
Poszli wolno ulicami zalanymi blaskiem zachodzącego słońca, w stronę portu. Wszystkie ulice w mieście prowadziły do portu.
Ktoś właśnie rozpalał stos w latarni morskiej. Latarnia, jeden z Więcej Niż Siedmiu Cudów Świata, została wzniesiona według planów Ptagonala, wykorzystującego Złoty Podział i Pięć Zasad Estetyki. Niestety, zbudowano ją w niewłaściwym miejscu, gdyż postawiona we właściwym psułaby panoramę portu. Jednak marynarze powszechnie się zgadzali, że to przepiękna latarnia i miło jest na nią popatrzeć, czekając, aż ściągną statek ze skał.
W porcie tłoczyły się statki. Teppic i Ptraci omijali skrzynie i worki, aż dotarli do długiego, wygiętego falochronu. Z jednej strony panował spokój, z drugiej pieniły się fale. Nad nimi płonęła latarnia.
Statki płynęły do miejsc, o których Teppic jedynie słyszał. Wiedział, że Efebianie są wielkimi kupcami. Mógłby wrócić do Ankh i odebrać dyplom. Wtedy świat rzeczywiście czekałby na niego jak mięczak, a Teppic miał przecież dość noży, by go otworzyć.
Ptraci wzięła go za rękę.
I nikt by go nie zmuszał, żeby ożenił się z własną krewną.
Miesiące spędzone w Djelibeybi wydawały się snem, jednym z tych powracających snów, o których nie można właściwie zapomnieć i które sprawiają, że bezsenność wydaje się atrakcyjną perspektywą. Tutaj zaś miał przed sobą przyszłość, rozwijającą się niczym dywan.
W takich chwilach potrzebny jest tylko znak, rodzaj książki z instrukcjami. Kłopot z życiem polega na tym, że nie ma okazji go przećwiczyć i od razu robi się to na poważnie. Wystarczy…
— Wielkie nieba! Teppic, prawda?
Głos dobiegał z wysokości kostek. Jakaś głowa wysunęła się nad nabrzeże, a tuż za nią przynależne jej ciało. Niezwykle bogato odziane ciało, któremu nie szczędzono wydatków na klejnoty, futra, jedwabie i koronki, pod warunkiem że wszystko, co do sztuki, było czarne.
Był to Chidder.
— Co teraz robi? — spytał Ptaclusp.
Jego syn ostrożnie wysunął głowę zza zrujnowanej kolumny i spojrzał na Sępiogłowego Boga Hata. — Obwąchuje wszystko — poinformował. — Myślę, że posąg mu się podoba. Powiedz szczerze, tato, po co kupowałeś coś takiego?
— To była sprzedaż wiązana. Poza tym myślałem, że ten styl zyska popularność.
— U kogo?
— Na przykład jemu się podoba.
Ptaclusp IIb zaryzykował jeszcze jedno spojrzenie na kanciaste okropieństwo, wciąż skaczące wśród ruin.
— Powiedz mu, że może go zabrać, byle sobie stąd poszedł — zaproponował. — Powiedz, że może go dostać po kosztach. Ptaclusp skrzywił się.