— To zależy od perspektyw zatrudnienia — wyjaśnił. — Ojciec zawsze mówi, że kiedy szczęście odwróci się od człowieka, trzeba mu podać pomocną dłoń. Pod pewnymi warunkami, naturalnie. A jak ci idzie królowanie?
Teppic opowiedział. Chidder słuchał uważnie, kołysząc winem w kieliszku.
— Więc tak to wygląda — mruknął. — Słyszeliśmy, że szykuje się wojna. Dlatego odbijamy o świcie.
— Trudno mieć do ciebie pretensje.
— Nie; chcemy zorganizować handel. Z obydwoma stronami, oczywiście, ponieważ jesteśmy całkowicie bezstronni. Broń produkowana na tym kontynencie jest naprawdę wstrząsająca. Wręcz niebezpieczna. Też powinieneś płynąć z nami. Jesteś bardzo cenną osobą.
— Nigdy w życiu nie czułem się bardziej bezwartościowy — wyznał ze smutkiem Teppic.
Chidder spojrzał na niego zdziwiony.
— Przecież jesteś królem!
— Niby tak, ale…
— Królem państwa, które formalnie wciąż istnieje, ale jest nieosiągalne dla śmiertelników?
— Niestety tak.
— I możesz wydawać prawa co do, na przykład, waluty i podatków?
— Chyba mogę, ale…
— I nie wierzysz, że jesteś cenny? Wielkie nieba, Tęp, nasi księgowi potrafią pewnie wymyślić pięćdziesiąt różnych sposobów, żeby… Ręce mi wilgotnieją na samą myśl o tym. Przede wszystkim ojciec poprosi chyba o przeniesienie tam naszego głównego biura.
— Chidder, przecież ci tłumaczyłem — przypomniał Teppic. — Wiesz dobrze. Nikt nie może się tam dostać.
— To bez znaczenia.
— Bez znaczenia?
— Owszem, ponieważ nasze biuro w Ankh przekształcimy w filię i będziemy płacić podatki tam, gdzie jest zarząd. Gdziekolwiek by to było. Potrzebujemy tylko oficjalnego adresu, sam nie wiem, Aleja Piramid albo coś w tym stylu. Posłuchaj mnie i niczego nie obiecuj, dopóki ojciec nie da ci miejsca w radzie nadzorczej. Zresztą jesteś królem, a to zawsze robi wrażenie.
Chidder mówił bez przerwy, a Teppic czuł, jak jego ubranie staje się coraz gorętsze.
Więc tak się to odbywa… Traci się królestwo i nagle jest warte więcej, bo staje się rajem podatkowym, a człowiek trafia do rady nadzorczej, cokolwiek to oznacza, i wszystko ma być w porządku…
Ptraci rozładowała sytuację, chwytając za ramię Alfonza, który akurat podawał bażanta.
— Kongres Przyjaznego Psa i Dwóch Małych Biskwitów! — zawołała, studiując skomplikowany tatuaż. — Rzadko się go dzisiaj spotyka. Czyż nie pięknie przedstawiony? Widać nawet jogurt.
Alfonz znieruchomiał, a potem się zarumienił. Czerwień rozlewała się po wielkiej, poznaczonej bliznami głowie niby wschód słońca na łańcuchu górskim.
— A co masz z drugiej strony?
Alfonz, który wyglądał, jakby wśród jego przeszłych zawodów znalazł się i taran oblężniczy, wymamrotał coś i bardzo zawstydzony pokazał jej rękę.
— To właściwie niestosowne dla dam… — wyszeptał. Piraci niczym ciekawy badacz odgarnęła ciemne włosy; Chidder przyglądał się jej z otwartymi ustami.
— Aha… Znam to — rzuciła swobodnie. — To ze „130 dni Pseudopolis”. Fizycznie niemożliwe.
Wypuściła rękę Alfonza i wróciła do jedzenia. Po chwili spojrzała na Teppica i Chiddera.
— Nie zwracajcie na mnie uwagi — powiedziała wesoło. — Rozmawiajcie.
— Alfonz, idź proszę i włóż jakąś koszulę — polecił chrapliwie Chidder.
Alfonz wycofał się. Wytrzeszczając oczy, patrzył na swoją rękę.
— Ehm… Co to ja, tego, mówiłem? — zastanowił się Chidder. — Przepraszam. Zgubiłem wątek. Ehm. Może jeszcze wina, Tęp?
Ptraci nie tylko wykoleiła pociąg jego myśli, ale także wyrwała tory, spaliła stacje i przetopiła mosty na złom. Dlatego też posiłek przesunął się do pasztetów, świeżych brzoskwiń, kandyzowanych morskich jeżowców i luźnych wspomnień o starych dobrych czasach w gildii. Te czasy mięły trzy miesiące temu, a zdawało się, że to całe życie. Zresztą trzy miesiące w Starym Państwie były całym życiem.
Po pewnym czasie Ptraci ziewnęła i poszła do swojej kajuty, pozostawiając dwóch przyjaciół z kolejną butelką wina. Chidder spoglądał za nią z lękliwym zachwytem.
— Czy tam, u ciebie, dużo jest takich jak ona? — zapytał.
— Nie wiem — przyznał Teppic. — Całkiem możliwe. Zwykle leżą po całym pałacu, machają wachlarzami i obierają winogrona.
— Jest zadziwiająca. Całe Ankh wzięłaby szturmem, wiesz? Z taką figurą i umysłem jak… — Chidder zawahał się. — Czy ona…? To znaczy, czy wy dwoje…?
— Nie — zapewnił Teppic.
— Jest bardzo atrakcyjna.
— Tak.
— Coś w rodzaju połączenia tancerki ze świątyni i piły taśmowej.
Wzięli kielichy i wyszli na pokład, gdzie nieliczne światła miasta bladły wobec blasku gwiazd. Woda była spokojna, gładka, niemal oleista.
Teppicowi powoli zaczynało się kręcić w głowie. Pustynia, słońce, dwie lśniące warstwy efebiańskiej retsiny na ściankach żołądka i butelka wina razem pokonywały jego synapsy.
— Muszę przyznać — wymamrotał, opierając się o reling — że dobrze sobie radzisz.
— Nie narzekam — odparł Chidder. — Handel jest całkiem ciekawy. Tworzenie rynków zbytu, rozumiesz. Ostra konkurencja w sektorze prywatnym. Powinieneś popłynąć z nami. Tu leży przyszłość, jak mawia mój ojciec. Nie wśród magów i królów, ale wśród ludzi interesu, którzy mogą ich wynająć. Bez urazy.
— Tylko my zostaliśmy. — Teppic spojrzał w głąb kieliszka. — Z całego królestwa. Ja, ona i wielbłąd, który cuchnie jak stary dywan. Starożytne królestwo zaginęło.
— Dobrze, że nie nowe — pocieszył go Chidder. — Przynajmniej częściowo się zamortyzowało.
— Nie masz pojęcia, jak tam jest… To jak cała wielka piramida. Ale odwrócona wierzchołkiem w dół, rozumiesz? Cała historia, przodkowie, wszyscy ludzie zbiegający się do mnie. Do mnie na samym dole.
Wziął od Chiddera butelkę i osunął się na zwój liny.
— Skłania do myślenia, co? — powiedział. — Wszędzie pełno jest takich zaginionych królestw i miast. Choćby Ee z Wielkiego Nefu. Całe państwa zniknęły. I gdzieś tam są. Może ludzie tam też zaczęli się paprać w geometrii? Jak myślisz?
Zachrapał.
Po chwili Chidder zatoczył się, upuścił butelkę za burtę — plusnęła; przez kilka sekund bąbelki zakłócały gładź wody — i chwiejnym krokiem ruszył do łóżka.
Teppic śnił.
W swoim śnie stał gdzieś wysoko, ale chwiał się, bo utrzymywał równowagę na ramionach swojej matki i ojca; niżej niewyraźnie dostrzegał swoich dziadków, a jeszcze niżej przodków ciągnących się daleko i na boki w ogromnej — tak jest — ogromnej ludzkiej piramidzie o podstawie przesłoniętej chmurami. Słyszał płynący w górę gwar poleceń i instrukcji.
Jeśli nic nie zrobisz, to jakby nigdy nas nie było.
— To tylko sen — powiedział sobie i wyszedł z niego do pałacu, gdzie niski, smagły człowieczek w przepasce biodrowej siedział na kamiennej ławie i jadł figi.
— Oczywiście, że to sen — zgodził się. — Cały świat jest snem Stwórcy. Wszystko to tylko sny, różne rodzaje snów. Mają ci coś przekazać. Na przykład: nie jedz homara tuż przed pójściem spać. Takie rzeczy. Miałeś już ten o siedmiu krowach?
— Tak. — Teppic rozejrzał się. Wyśnił całkiem niezłą architekturę. — Jedna z nich grała na puzonie.
— Za moich czasów paliła cygaro. To dobrze znany sen, dziedziczony po przodkach.