— A co oznacza?
Człowieczek wydłubał z ust pestkę.
— Nie mam pojęcia — odparł. — Oddałbym prawą rękę, żeby się dowiedzieć. Przy okazji, chyba się jeszcze nie znamy. Jestem Khuft. Założyłem to królestwo. Dobra figa ci się przyśniła.
— Ty też mi się śnisz?
— No jasne. Mój słownik zawierał osiemset słów. Czy myślisz, że umiałbym tak rozmawiać? Jeśli spodziewasz się pomocnej rady od przodka, zapomnij o tym. To sen. Nie mogę ci powiedzieć nic, czego byś sam nie wiedział.
— Jesteś założycielem?
— Zgadza się.
— Myślałem… myślałem, że jesteś inny…
— Niby jak?
— No wiesz… jak na posągu… Khuft niecierpliwie machnął ręką.
— To tylko reklama — wyjaśnił. — No bo popatrz na mnie. Czy wyglądam patriarchalnie?
Teppic zmierzył go krytycznym spojrzeniem.
— Nie w tej przepasce — przyznał. — Jest trochę tego, podarta.
— Jeszcze długie lata można ją nosić — zaprotestował Khuft.
— Chociaż przypuszczam, że tylko tyle zdążyłeś chwycić, kiedy uciekałeś przed prześladowaniami. — Teppic chciał okazać zrozumienie.
Khuft sięgnął po kolejną figę i zerknął na niego z ukosa.
— A to niby jak? — zapytał znowu.
— Byłeś prześladowany — wyjaśnił Teppic. — Dlatego uciekłeś na pustynię.
— A, tak. Masz rację. Tak było. Prześladowali mnie z powodu wiary.
— To straszne. Khuft splunął.
— Jak nie wiem co. Wierzyłem, że ludzie nie zauważą gipsowych zębów u kupionych ode mnie wielbłądów, dopóki nie wyjadę z miasta.
Chwilę trwało, nim ta informacja dotarła do mózgu Teppica, jednak w końcu jej się udało — z mocą bloku betonu spadającego w ruchome piaski.
— Byłeś przestępcą? — nie dowierzał chłopiec.
— Przestępca to brzydkie słowo. Sam wiesz — rzekł chudy przodek. — Wolę „przedsiębiorca”. Wyprzedziłem swój czas i stąd kłopoty.
— I uciekłeś?
— Pozostawanie w okolicy nie byłoby dobrym pomysłem.
— I tak Khuft, pasterz wielbłądów, zgubił drogę w pustyni, i otworzyła się przed nim, jako dar Bogów, Dolina Płynąca Miodem i Mlekiem — zacytował głuchym głosem Teppic. — Zawsze myślałem, że to strasznie słodkie — dodał.
— Stałem tam, konając z pragnienia, wielbłądy Hałasowały jak wściekłe, rżały o wodę, a w następnej chwili: zziuut, i jest dolina wielkiej rzeki, trzciny, hipopotamy, wszystko. Znikąd. Niemal mnie stratowały, tak się spieszyły do wody.
— Nie! To było inaczej! Bogowie doliny zlitowali się nad tobą i wskazali ci drogę, prawda?
Chłopiec umilkł, zaskoczony błagalnym tonem własnego głosu. Khuft parsknął.
— Ach tak? Przypadkiem potknąłem się na środku pustyni o sto mil rzeki, której nikt jakoś wcześniej nie zauważył? Łatwo przeoczyć sto mil rzecznej doliny na środku pustyni. Fakt, że nie zamierzałem zaglądać darowanemu wielbłądowi w zęby, domyślasz się chyba. Sprowadziłem rodzinę i resztę chłopaków. Nie oglądałem się za siebie.
— W jednej chwili jej nie było, a w następnej już tak?
— Tak jest. Trudno uwierzyć, co?
— Nie — mruknął Teppic. — Właściwie nie. Khuft dźgnął go pomarszczonym palcem.
— Zawsze uważałem, że to wielbłądy wszystko załatwiły — oświadczył. — Uważałem, że tak jakby przywołały ją na miejsce, niby że tak jakby tam była potencjalnie, ale nie całkiem, potrzebowała odrobiny wysiłku, żeby się stać rzeczywista. Zabawne te wielbłądy.
— Wiem.
— Dziwniejsze niż bogowie. Coś się stało?
— Przepraszam — powiedział Teppic. — Wszystko to tak nagle na mnie spadło… No wiesz, myślałem, że pochodzimy z prawdziwego królewskiego rodu. Że jesteśmy bardziej królewscy niż ktokolwiek inny.
Khuft wydłubał pestkę figi spomiędzy dwóch poczerniałych pieńków, które — jako że tkwiły mu w ustach — prawdopodobnie były zębami. Potem splunął.
— To już zależy od ciebie — oznajmił i zniknął.
Teppic ruszył przez nekropolię; cienie piramid jak zęby piły sięgały w noc. Niebo było wygiętym ciałem kobiety, a bogowie stali na horyzoncie. Nie wyglądali jak bogowie, których od tysięcy lat malowano na ścianach. Wyglądali gorzej. Wyglądali na starszych od Czasu. W końcu prawie nigdy nie mieszali się w sprawy ludzi. Choć przysłowiowe w tym względzie są inne istoty.
— Co mogę zrobić? Jestem tylko człowiekiem — powiedział głośno Teppic.
Ktoś odpowiedział: Nie cały ty.
Teppica obudziły wrzaski mew.
Alfonz miał już koszulę z rękawami i minę człowieka, który postanowił już nigdy, ale to nigdy jej nie zdejmować; pomagał kilku innym marynarzom rozwinąć jeden z żagli „Nienazwanej”. Spojrzał w dół na Teppica w jego linowym łożu i skinął mu głową.
Płynęli. Teppic usiadł i zobaczył nabrzeże Efebu, przesuwające się wolno w szarym brzasku.
Wstał niepewnie, jęknął, złapał się za głowę, rozpędził i skoczył przez reling.
Heme Krona, właściciel stajni „Wielbłądy To Nasza Specjalność”, mrucząc pod nosem, obszedł Ty Drania dookoła. Obejrzał mu kolana. Na próbę kopnął lekko w stopę. Szybkim ruchem, który całkowicie Ty Drania zaskoczył, otworzył pysk i zbadał wielkie, żółte zęby. Potem szybko odskoczył.
Ze stosu w kącie wyjął sporą deskę, zanurzył pędzel w garnku czarnej farby i po chwili namysłu napisał TYLKO JEDEN WŁAŚCICIEL.
Po krótkim zastanowieniu dodał: MAŁY PRZEBIEG. Właśnie malował ŚWIETNY BIEGACZ, kiedy Teppic wszedł chwiejnym krokiem i zdyszany oparł się o framugę. Kałuże wody formowały mu się wokół stóp.
— Przyszedłem po mojego wielbłąda — wysapał. Krona westchnął.
— Wczoraj powiedziałeś, że wrócisz za godzinę — przypomniał.
— Muszę cię obciążyć za całodniowe wyżywienie, zgadza się? Dodatkowo czesanie i czyszczenie stóp, pełna obsługa. Razem pięć cerców, emirze.
— Aha… — Teppic poklepał się po kieszeni. — Posłuchaj — rzekł.
— Wyjeżdżałem z domu w pośpiechu. I, rozumiesz, chyba nie mam przy sobie gotówki.
— Jasna sprawa, emirze. — Krona wrócił do deski. — Jak się pisze ROCZNA GWARANCJA?
— Obiecuję, że każę ci przysłać pieniądze — zapewnił Teppic.
Krona rzucił mu pogardliwe spojrzenie człowieka, który zna już wszystkie sztuczki: osły z nowym owłosieniem, słonie z gipsowymi kłami, wielbłądy z przyklejonymi garbami. I który zna mroczne głębie ludzkiej duszy, gdy przychodzi jej robić interesy.
— Wymyśl coś lepszego, radżo — podpowiedział. — Na to nikt się nie nabierze.
Teppic sięgnął pod tunikę.
— Mogę ci dać ten cenny nóż — zaproponował. Krona rzucił tylko okiem i parsknął.
— Przykro mi, emirze. Nic tego. Nie ma zapłaty, nie ma wielbłąda.
— Mogę ci go podać ostrzem do przodu — oświadczył zrozpaczony Teppic, wiedząc, że zwykła groźba może doprowadzić do usunięcia go z gildii. Zdawał sobie także sprawę, że jak na groźbę, nie była specjalnie udana. Gróźb nie było w programie szkoły gildii.
U Krony za to byli — siedzieli na balach słomy na tyłach stajni — dwaj potężni mężczyźni, którzy właśnie zaczęli przejawiać zainteresowanie rozmową. Wyglądali jak starsi bracia Alfonza.
Każdy warsztat czy przechowalnia pojazdów w multiversum ma takich ludzi. Nigdy właściwie nie są stajennymi, mechanikami, klientami czy obsługą. Ich funkcje są zawsze niejasne. Gryzą słomki albo palą papierosy, nie rzucając się w oczy. Gdyby było tam coś takiego jak gazety, pewnie by je czytali albo przynajmniej oglądali obrazki.