Выбрать главу

Zaczęli uważnie obserwować Teppica. Jeden z nich podniósł dwie cegły i zaczął podrzucać je niedbale.

— Jesteś jeszcze młody, widzę — rzekł łaskawie Krona. — Dopiero zaczynasz życie, emirze. Nie chcesz kłopotów.

Podszedł bliżej.

Wielka, kosmata głowa Ty Drania przesunęła się w jego stronę. W głębi umysłu kolumny cyfr raz jeszcze pomknęły w górę.

— Naprawdę bardzo mi przykro, ale muszę odzyskać swojego wielbłąda — oświadczył Teppic. — To sprawa życia i śmierci.

Krona skinął na dwóch mężczyzn o nieokreślonych funkcjach.

Ty Draniu kopnął. Ty Draniu miał bardzo stanowcze opinie na temat ludzi pakujących mu ręce do pyska. Poza tym widział cegły, a każdy wielbłąd wie, co z tego może wyniknąć. To był dobry kopniak, z palcami szeroko rozsuniętymi, potężny i myląco powolny. Oderwał Kronę od ziemi i przerzucił go w sam środek augiaszowe-go stosu tego, co zostało po zamiataniu stajni.

Teppic podbiegł, mocno odbił się nogami od ściany, chwycił zakurzoną sierść Ty Drania i ciężko wylądował mu na grzbiecie.

— Bardzo przepraszam — zwrócił się do widocznej części Krony. — Naprawdę każę wysłać ci pieniądze.

Ty Draniu kręcił się wkoło. Towarzysze Krony trzymali się z daleka od przecinających powietrze stóp wielkości talerzy.

Teppic pochylił się i syknął do machającego wściekle ucha:

— Wracamy do domu.

* * *

Pierwszą piramidę wybrali przypadkowo. Król spojrzał na kartusz przy wejściu.

— Błogosławiona jest Królowa Far-re-ptah — odczytał posłusznie Dii. — Władczyni Niebios, Pani…

— Babcia Pooney — powiedział król. — Może być. — Dostrzegł ich zdumione twarze. — Tak ją zawsze nazywałem, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem. Rozumiecie, nie umiałem wymówić Far-re-ptah. Bierzmy się do roboty. Przestańcie się gapić i rozwalcie wejście.

Gern niepewnie zważył w ręku młot.

— To przecież piramida, mistrzu — zwrócił się błagalnie do Dila. — Nie powinno się ich otwierać.

— A co proponujesz, chłopcze? Wbijemy nóż kuchenny w szczelinę i będziemy podważać?

— Zrób to, Gern — polecił Dii. — Tak będzie dobrze. Gern wzruszył ramionami, splunął w dłonie — które zresztą i bez tego były dostatecznie wilgotne — i uderzył.

— Jeszcze raz — rozkazał król.

Wielka kamienna płyta zadźwięczała trafiona młotem, ale była z granitu, więc wytrzymała. W dół opadło kilka okruchów zaprawy, a potem wróciło echo, odbijając się tam i z powrotem wzdłuż martwych alejek nekropolii.

— Jeszcze raz.

Bicepsy Gerna poruszały się niczym żółwie w misce smaru.

Tym razem w odpowiedzi zabrzmiał huk, jaki mogło spowodować ciężkie wieko, spadające na kamienie bardzo daleko od wejścia.

Stali w milczeniu, nasłuchując cichego szurania z wnętrza piramidy.

— Mam uderzyć jeszcze raz, sire? — zapytał Gern.

Obaj zamachali rękami, żeby się nie odzywał.

Szuranie zbliżyło się.

I nagle ruszył kamień. Raz czy dwa się zaklinował, ale wciąż sunął powoli, obracając się wokół jednej krawędzi, tak że z drugiej strony pojawiła się ciemna szczelina. Dii zauważył ciemniejszy cień wśród czerni.

— Kto to? — zapytał cień.

— To ja, babciu — odparł król.

Cień stał nieruchomo.

— Co? Młody Pootle? — upewnił się podejrzliwie. Król unikał wzroku Dila.

— Tak, babciu. Przyszliśmy cię wypuścić.

— Kim są ci ludzie? — zapytał gniewnie cień. — Nic nie mam, młody człowieku — zwrócił się do Gerna. — Nie trzymam pieniędzy w piramidzie. I możesz odłożyć tę broń, wcale się nie boję.

— To słudzy, babciu — wyjaśnił król.

— Mają jakieś zaświadczenia? — upewniła się starsza dama.

— Ja za nich zaświadczam, babciu. Przyszliśmy cię wypuścić.

— Tłukłam się godzinami — poskarżyła się zmarła królowa, wychodząc na światło dnia. Wyglądała tak samo jak król, tyle że jej bandaże były bardziej szare i zakurzone. — W końcu musiałam się położyć. Nikt się o ciebie nie zatroszczy, kiedy już umrzesz… Dokąd idziemy?

— Wypuścić pozostałych — wyjaśnił król.

— Doskonały pomysł.

I królowa ruszyła krok w krok za wnukiem.

— Więc to jest kraina umarłych… — wymruczała. — Nie wygląda tu lepiej niż po tamtej stronie. — Szturchnęła Gerna pod żebro. — Ty też jesteś martwy, młody człowieku?

— Nie, psze pani — odparł uczeń tonem kogoś balansującego na linie ponad otchłanią szaleństwa.

— Umieranie nie jest tego warte, pamiętaj.

— Tak, psze pani.

Król przeszedł starożytnym chodnikiem do następnej piramidy.

— Tę znam — oznajmiła królowa. — Stała już za moich czasów. Król Ashk-ur-men-tep, Trzecie Imperium. Po co ten młot, młody człowieku?

— Mam nim uderzać w drzwi, psze pani — odparł Gern.

— Nie trzeba pukać. On zawsze jest w domu.

— Mój pomocnik chce rozbić pieczęcie, proszę pani — wtrącił usłużnie Dii.

— A ty kim jesteś? — chciała wiedzieć królowa.

— Nazywam się Dii, o królowo. Mistrz balsamista.

— Balsamista, tak? Parę moich ściegów wymaga poprawki.

— Będzie to zaszczyt i honor, o królowo.

— Owszem. Na pewno. — Skrzypiąc, odwróciła się do Gerna. — Wal, młody człowieku! — zawołała.

Zachęcony Gern machnął młotem, który przemknął po długim łuku, minął nos Dila i z dźwiękiem podobnym do głosu kuropatwy roztrzaskał pieczęć na kawałki.

To, co się wynurzyło, gdy opadł kurz, nie było ubrane według najnowszej mody. Bandaże zbrązowiały, zetlały, a Dii z profesjonalną troską zauważył, że zaczynają przecierać się na łokciach. Kiedy przemówiło, brzmiało to jak otwieranie starożytnych sarkofagów.

— Obudziłem się — powiedziało. — Y nie było światła. Yest li to krayna umarłych?

— Jak się zdaje, nie — odparła królowa.

— Y to wszystko?

— Szkoda się męczyć z umieraniem, co? Starożytny władca pokiwał głową, ale ostrożnie, jakby się bał, że może mu odpaść.

— Coś — rzekł — zrobić z tym trzeba.

Odwrócił się do Wielkiej Piramidy i wyciągnął to, co kiedyś było ramieniem.

— Któże śpi tam? — zapytał.

— Właściwie to jest moja — wyjaśnił Teppicymon, podchodząc bliżej. — Chyba się jeszcze nie znamy, nie zostałem jeszcze złożony. Mój syn ją dla mnie zbudował. Wbrew moim życzeniom, możesz mi wierzyć.

— Yest to straszliwa rzecz — oświadczył starożytny król. — Czułem yey budowę. Nawet we śnie śmierci yą czułem, fest tak wielka, że świat można w niey złożyć.

— Chciałem być pochowany w morzu — westchnął Teppicymon. — Nienawidzę piramid.

— Wcale nie — zaprotestował Ashk-ur-men-tep.

— Wybacz, ale nienawidzę — zapewnił łagodnie król.

— Ależ wcale nie. Co czuyesz teraz to ledwie delikatna niechęć. Kiedy poleżysz w takiey przez lat tysiąc — powiedział starożytny — wtedy zaczniesz poymować znaczenie nienawiści.

Teppicymon zadrżał.

— Morze — szepnął. — To najlepsze miejsce. W nim się rozpływasz.

Razem ruszyli do następnej piramidy. Gern prowadził; jego twarz była obrazem, prawdopodobnie namalowanym późną nocą przez artystę, który natchnienie kupował na receptę. Za nim szedł Dii z dumnie wypiętą piersią. Zawsze miał nadzieję, że zajdzie wysoko, i oto teraz spacerował z królami.