Zaczęli uważnie obserwować Teppica. Jeden z nich podniósł dwie cegły i zaczął podrzucać je niedbale.
— Jesteś jeszcze młody, widzę — rzekł łaskawie Krona. — Dopiero zaczynasz życie, emirze. Nie chcesz kłopotów.
Podszedł bliżej.
Wielka, kosmata głowa Ty Drania przesunęła się w jego stronę. W głębi umysłu kolumny cyfr raz jeszcze pomknęły w górę.
— Naprawdę bardzo mi przykro, ale muszę odzyskać swojego wielbłąda — oświadczył Teppic. — To sprawa życia i śmierci.
Krona skinął na dwóch mężczyzn o nieokreślonych funkcjach.
Ty Draniu kopnął. Ty Draniu miał bardzo stanowcze opinie na temat ludzi pakujących mu ręce do pyska. Poza tym widział cegły, a każdy wielbłąd wie, co z tego może wyniknąć. To był dobry kopniak, z palcami szeroko rozsuniętymi, potężny i myląco powolny. Oderwał Kronę od ziemi i przerzucił go w sam środek augiaszowe-go stosu tego, co zostało po zamiataniu stajni.
Teppic podbiegł, mocno odbił się nogami od ściany, chwycił zakurzoną sierść Ty Drania i ciężko wylądował mu na grzbiecie.
— Bardzo przepraszam — zwrócił się do widocznej części Krony. — Naprawdę każę wysłać ci pieniądze.
Ty Draniu kręcił się wkoło. Towarzysze Krony trzymali się z daleka od przecinających powietrze stóp wielkości talerzy.
Teppic pochylił się i syknął do machającego wściekle ucha:
— Wracamy do domu.
Pierwszą piramidę wybrali przypadkowo. Król spojrzał na kartusz przy wejściu.
— Błogosławiona jest Królowa Far-re-ptah — odczytał posłusznie Dii. — Władczyni Niebios, Pani…
— Babcia Pooney — powiedział król. — Może być. — Dostrzegł ich zdumione twarze. — Tak ją zawsze nazywałem, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem. Rozumiecie, nie umiałem wymówić Far-re-ptah. Bierzmy się do roboty. Przestańcie się gapić i rozwalcie wejście.
Gern niepewnie zważył w ręku młot.
— To przecież piramida, mistrzu — zwrócił się błagalnie do Dila. — Nie powinno się ich otwierać.
— A co proponujesz, chłopcze? Wbijemy nóż kuchenny w szczelinę i będziemy podważać?
— Zrób to, Gern — polecił Dii. — Tak będzie dobrze. Gern wzruszył ramionami, splunął w dłonie — które zresztą i bez tego były dostatecznie wilgotne — i uderzył.
— Jeszcze raz — rozkazał król.
Wielka kamienna płyta zadźwięczała trafiona młotem, ale była z granitu, więc wytrzymała. W dół opadło kilka okruchów zaprawy, a potem wróciło echo, odbijając się tam i z powrotem wzdłuż martwych alejek nekropolii.
— Jeszcze raz.
Bicepsy Gerna poruszały się niczym żółwie w misce smaru.
Tym razem w odpowiedzi zabrzmiał huk, jaki mogło spowodować ciężkie wieko, spadające na kamienie bardzo daleko od wejścia.
Stali w milczeniu, nasłuchując cichego szurania z wnętrza piramidy.
— Mam uderzyć jeszcze raz, sire? — zapytał Gern.
Obaj zamachali rękami, żeby się nie odzywał.
Szuranie zbliżyło się.
I nagle ruszył kamień. Raz czy dwa się zaklinował, ale wciąż sunął powoli, obracając się wokół jednej krawędzi, tak że z drugiej strony pojawiła się ciemna szczelina. Dii zauważył ciemniejszy cień wśród czerni.
— Kto to? — zapytał cień.
— To ja, babciu — odparł król.
Cień stał nieruchomo.
— Co? Młody Pootle? — upewnił się podejrzliwie. Król unikał wzroku Dila.
— Tak, babciu. Przyszliśmy cię wypuścić.
— Kim są ci ludzie? — zapytał gniewnie cień. — Nic nie mam, młody człowieku — zwrócił się do Gerna. — Nie trzymam pieniędzy w piramidzie. I możesz odłożyć tę broń, wcale się nie boję.
— To słudzy, babciu — wyjaśnił król.
— Mają jakieś zaświadczenia? — upewniła się starsza dama.
— Ja za nich zaświadczam, babciu. Przyszliśmy cię wypuścić.
— Tłukłam się godzinami — poskarżyła się zmarła królowa, wychodząc na światło dnia. Wyglądała tak samo jak król, tyle że jej bandaże były bardziej szare i zakurzone. — W końcu musiałam się położyć. Nikt się o ciebie nie zatroszczy, kiedy już umrzesz… Dokąd idziemy?
— Wypuścić pozostałych — wyjaśnił król.
— Doskonały pomysł.
I królowa ruszyła krok w krok za wnukiem.
— Więc to jest kraina umarłych… — wymruczała. — Nie wygląda tu lepiej niż po tamtej stronie. — Szturchnęła Gerna pod żebro. — Ty też jesteś martwy, młody człowieku?
— Nie, psze pani — odparł uczeń tonem kogoś balansującego na linie ponad otchłanią szaleństwa.
— Umieranie nie jest tego warte, pamiętaj.
— Tak, psze pani.
Król przeszedł starożytnym chodnikiem do następnej piramidy.
— Tę znam — oznajmiła królowa. — Stała już za moich czasów. Król Ashk-ur-men-tep, Trzecie Imperium. Po co ten młot, młody człowieku?
— Mam nim uderzać w drzwi, psze pani — odparł Gern.
— Nie trzeba pukać. On zawsze jest w domu.
— Mój pomocnik chce rozbić pieczęcie, proszę pani — wtrącił usłużnie Dii.
— A ty kim jesteś? — chciała wiedzieć królowa.
— Nazywam się Dii, o królowo. Mistrz balsamista.
— Balsamista, tak? Parę moich ściegów wymaga poprawki.
— Będzie to zaszczyt i honor, o królowo.
— Owszem. Na pewno. — Skrzypiąc, odwróciła się do Gerna. — Wal, młody człowieku! — zawołała.
Zachęcony Gern machnął młotem, który przemknął po długim łuku, minął nos Dila i z dźwiękiem podobnym do głosu kuropatwy roztrzaskał pieczęć na kawałki.
To, co się wynurzyło, gdy opadł kurz, nie było ubrane według najnowszej mody. Bandaże zbrązowiały, zetlały, a Dii z profesjonalną troską zauważył, że zaczynają przecierać się na łokciach. Kiedy przemówiło, brzmiało to jak otwieranie starożytnych sarkofagów.
— Obudziłem się — powiedziało. — Y nie było światła. Yest li to krayna umarłych?
— Jak się zdaje, nie — odparła królowa.
— Y to wszystko?
— Szkoda się męczyć z umieraniem, co? Starożytny władca pokiwał głową, ale ostrożnie, jakby się bał, że może mu odpaść.
— Coś — rzekł — zrobić z tym trzeba.
Odwrócił się do Wielkiej Piramidy i wyciągnął to, co kiedyś było ramieniem.
— Któże śpi tam? — zapytał.
— Właściwie to jest moja — wyjaśnił Teppicymon, podchodząc bliżej. — Chyba się jeszcze nie znamy, nie zostałem jeszcze złożony. Mój syn ją dla mnie zbudował. Wbrew moim życzeniom, możesz mi wierzyć.
— Yest to straszliwa rzecz — oświadczył starożytny król. — Czułem yey budowę. Nawet we śnie śmierci yą czułem, fest tak wielka, że świat można w niey złożyć.
— Chciałem być pochowany w morzu — westchnął Teppicymon. — Nienawidzę piramid.
— Wcale nie — zaprotestował Ashk-ur-men-tep.
— Wybacz, ale nienawidzę — zapewnił łagodnie król.
— Ależ wcale nie. Co czuyesz teraz to ledwie delikatna niechęć. Kiedy poleżysz w takiey przez lat tysiąc — powiedział starożytny — wtedy zaczniesz poymować znaczenie nienawiści.
Teppicymon zadrżał.
— Morze — szepnął. — To najlepsze miejsce. W nim się rozpływasz.
Razem ruszyli do następnej piramidy. Gern prowadził; jego twarz była obrazem, prawdopodobnie namalowanym późną nocą przez artystę, który natchnienie kupował na receptę. Za nim szedł Dii z dumnie wypiętą piersią. Zawsze miał nadzieję, że zajdzie wysoko, i oto teraz spacerował z królami.