— Jeden z nich… no tak.
— Zdawało mi się też, że słyszałem mewę.
— To przecież bez sensu. Nie spotyka się ich tutaj. Tsortianin odchrząknął grzecznie i zerknął na swoich ludzi. Przysunął się bliżej.
— Przypuszczam, że reszta waszych wojsk będzie tu pewnie już wkrótce — powiedział.
Efebianin zrobił pół kroku do przodu, a kiedy się odezwał, mówił półgębkiem, gdy oczy najwyraźniej zajęte były oglądaniem kamieni.
— Zgadza się — potwierdził. — Wasi też, jeśli wolno spytać?
— Tak. I myślę, że będziemy musieli was zmasakrować, jeśli nasi zjawią się tu pierwsi.
— Wcale się nie dziwię. U nas podobnie. Ale nie ma na to rady.
— Tak to już bywa — zgodził się Tsortianin. Efebianin pokiwał głową.
— Zabawny ten świat, jeśli się nad nim zastanowić.
— Trafiliście w sedno, nie ma co. — Sierżant poluzował napierśnik, zadowolony, że przez chwilę może odpocząć w cieniu. — Jak z racjami po waszej stronie? — zapytał.
— Och, wiecie, jak to jest. Nie można narzekać.
— Całkiem jak u nas.
— Bo jak się zacznie narzekać, to są jeszcze gorsze.
— Tak jak nasze. A nie macie przypadkiem fig po waszej stronie? Zjadłbym figę.
— Przykro mi.
— Tak tylko spytałem.
— Mamy sporo daktyli, gdyby się wam na coś przydały.
— Dzięki, ale daktyli nam nie brakuje.
— Trudno.
Dwaj mężczyźni stali jeszcze przez chwilę, pogrążeni w myślach. Potem Efebianin wcisnął na głowę hełm, a Tsortianin poprawił pas.
— No to tyle.
— No to tyle.
Wyprostowali ramiona, wysunęli podbródki i odmaszerowali. Po chwili wykonali zwrot i wymieniwszy najlżejszy z zakłopotanych uśmiechów, wrócili do swoich oddziałów.
CZĘŚĆ IV
Księga 101 godziwych rozrywek dla chłopców
Teppic spodziewał się…
…czego?
Może plaśnięcia ciała o skalę. A może, choć znalazło się to na samej granicy jego oczekiwań, widoku Starego Państwa.
Nie spodziewał się chłodnej, wilgotnej mgły.
Współczesna nauka wie doskonale, że istnieje o wiele więcej wymiarów niż klasyczne cztery. Naukowcy twierdzą, że te dodatkowe zwykle nie wpływają na normalny świat, gdyż są małe i zwinięte w sobie. Oznacza to, że wszechświat zawiera więcej cudów, niż możemy kiedykolwiek zrozumieć, albo też — co bardziej prawdopodobne — naukowcy wymyślają to wszystko w miarę potrzeby.
Multiversum wszakże pełne jest wymiarków, zaułków kreacji, gdzie istoty wyobraźni mogą brykać do woli, bez groźby zderzenia z poważną teraźniejszością. Czasami, kiedy dryfują przez dziury w rzeczywistości, naruszają nasze universum i stają się źródłem mitów, legend oraz oskarżeń o pijaństwo i zakłócanie porządku.
I do jednego z takich wymiarów wbiegł — przez trywialną pomyłkę w obliczeniach — Ty Draniu.
Legenda była niemal dokładna. Sfinks naprawdę czaił się na granicy królestwa. Nie precyzowała tylko, o jakiej granicy mowa.
Sfinks jest istotą nierealną. Istnieje wyłącznie dlatego, że kiedyś ktoś go sobie wyobraził. Doskonale wiadomo, że w nieskończonym wszechświecie wszystko, co możemy sobie wyobrazić, musi gdzieś istnieć. A że wiele z tych rzeczy nie powinno się pojawiać w uporządkowanych ramach czasoprzestrzennych, zostają wepchnięte do bocznych wymiarów. Może to w pewnym stopniu wyjaśnić chroniczny zły humor Sfinksa, chociaż stworzenie z ciałem lwa, łonem kobiety i skrzydłami orła z pewnością cierpi na kryzys tożsamości i niewiele trzeba, żeby je rozzłościć.
Dlatego właśnie Sfinks wymyślił Zagadkę.
W najrozmaitszych wymiarach zapewniła mu ona przyzwoitą rozrywkę i niezliczone posiłki.
Teppic nie wiedział o tym, gdy prowadził Ty Drania przez fale mgły, ale chrzęszczące pod nogami kości dostatecznie wyraźnie informowały o zasadniczych szczegółach sytuacji.
Zginęło tu wielu ludzi. Rozsądnie byłoby zatem przyjąć, że ci ostatni widzieli szczątki wcześniejszych, a zatem posuwali się ostrożnie. I nic im to nie dało.
Czyli nie ma sensu się skradać. Poza tym niektóre majaczące we mgle skały miały bardzo niepokojące kształty. O tamta, na przykład, wyglądała zupełnie jak…
— Stój! — zawołał Sfinks.
Ciszę zakłócały jedynie opadające krople skondensowanej mgły i czasem syczenie Ty Drania, próbującego wyssać wilgoć z powietrza.
— Jesteś sfinksem — stwierdził Teppic.
— Nie sfinksem, ale Sfinksem — poprawił go Sfinks.
— O rany… W domu mamy mnóstwo twoich posągów. — Teppic spojrzał wyżej, a potem jeszcze wyżej. — Myślałem, że jesteś mniejszy — dodał.
— Ukorz się, śmiertelniku — przykazał Sfinks. — Stanąłeś bowiem przed istotą mądrą i straszną. — Zamrugał. — Dobre są te posągi?
— Nie oddają ci sprawiedliwości — przyznał szczerze Teppic.
— Tak myślisz? Ludzie często źle przedstawiają nos. Podobno najlepszy mam prawy profil i… — Sfinksowi przyszło do głowy, że zbacza z zasadniczego tematu. Chrząknął surowo. — Zanim tędy przejdziesz, śmiertelniku — rzekł — musisz rozwiązać moją zagadkę.
— Dlaczego?
— Co? — Sfinks zamrugał. Nie był przygotowany na takie pytania. — Dlaczego? Dlaczego? Dlatego że… Hm… Dlatego, chwileczkę, tak, dlatego że jeśli nie, to odgryzę ci głowę. Tak, to chyba było to.
— Dobrze — zgodził się Teppic. — Jak ona brzmi? Sfinks odchrząknął z dźwiękiem, jakby pusta ciężarówka zawracała w kamieniołomie.
— Co rano chodzi na czterech nogach, w południe na dwóch, a wieczorem na trzech?
Teppic rozważył problem.
— Trudna jest — mruknął po chwili.
— Najtrudniejsza.
— Urn.
— Nigdy nie zgadniesz.
— Aha.
— Czy mógłbyś zdjąć ubranie, póki myślisz? — poprosił Sfinks. — Nitki strasznie mi wchodzą w zęby.
— Nie chodzi o jakieś zwierzę, któremu odrastają nogi i które…
— Nie, to fałszywy trop.
— Hm…
— Nie masz najmniejszego pojęcia, prawda? — Sfinks wysunął pazury.
— Jeszcze się zastanawiam — przypomniał Teppic.
— Nie masz szans.
— To fakt.
Teppic spojrzał na szpony. To właściwie nie jest zwierzę drapieżne, pocieszał się. Stanowczo zostało nadmiernie wyposażone. Poza tym łono będzie mu przeszkadzać, nawet jeśli mózg nie będzie.
— Odpowiedź brzmi: „Człowiek” — oznajmił Sfinks. — A teraz nie próbuj walczyć, to wprowadza do krwi niesmaczne związki chemiczne. Teppic cofnął się przed groźną łapą.
— Zaraz, zaraz! — zawołał. — Jak to człowiek?
— To łatwe. Rankiem jako dziecko raczkuje, stoi na dwóch nogach w południe, a wieczorem jako starzec chodzi o lasce. Dobra jest, nie?
Teppic przygryzł wargę.
— Mówimy tu o jednym dniu? — spytał z powątpiewaniem. Zapadła długa, krępująca cisza.
— To jest to, jak mu, takie powiedzenie, no, metafora. — Sfinks jeszcze raz spróbował ataku.
— Zaraz, zaraz. Jedną chwilkę — zawołał Teppic. — Chcę wszystko dokładnie wyjaśnić. To chyba uczciwe, prawda?
— Zagadka jest w porządku! Świetna zagadka. Opowiadam ją od pięćdziesięciu lat, od kociaka… — Zastanowił się. — Od pisklaka — poprawił.
— Bardzo dobra zagadka — zapewnił go Teppic. — Głęboka. Poruszająca. Całe ludzkie życie w jednym zdaniu. Ale musisz przyznać, że to wszystko nie zdarza się człowiekowi w jeden dzień.