Выбрать главу

— No nie — zgodził się Sfinks. — Ale w danym kontekście rzecz jest oczywista. Element dramatycznej metafory jest obecny we wszystkich zagadkach — dodał tonem kogoś, kto usłyszał to zdanie dawno temu i dość mu się podobało, choć nie aż tak, żeby nie zjeść jego autora.

— To prawda. Ale… — Teppic przykucnął i wygładził skrawek mokrego piasku — …czy ta metafora jest wewnętrznie spójna? Powiedzmy, dla przykładu, że przeciętna długość życia człowieka wynosi siedemdziesiąt lat. Zgoda?

— Zgoda…

Sfinks mówił tonem człowieka, który wpuścił do domu akwizytora i teraz z żalem spogląda w przyszłość, gdyż bez wątpienia czeka go kupno polisy ubezpieczeniowej.

— Dobrze. Czyli… Czyli w południe będzie miał trzydzieści pięć lat, tak? Biorąc pod uwagę, że większość dzieci umie już chodzić w wieku roku, dwóch lat, wzmianka o czterech nogach nie odpowiada prawdzie. Przecież większą część poranka spędzamy na dwóch. Zgodnie z twoją analogią… — Przerwał i wykonał kilka obliczeń poręczną kością udową. — Zgodnie z twoją analogią na czterech nogach spędzamy tylko około dwudziestu minut zaraz po północy. Najwyżej pół godziny. Mam rację? Bądź uczciwy.

— No, niby tak…

— Na tej samej zasadzie nie będziesz używał laski o szóstej po południu, bo będziesz miał zaledwie, zaraz, pięćdziesiąt dwa lata. — Teppic pisał szybko. — Właściwie nie będziesz się rozglądał za jakimkolwiek sprzętem ułatwiającym chodzenie co najmniej przed wpół do dziesiątej. Wszystko to przy założeniu, że całe życie upływa w ciągu jednego dnia, co jest, jak już zapewne wspomniałem, śmieszne. Przykro mi. Niby wszystko się mniej więcej zgadza, ale całość nie pasuje.

— No dobrze. — Sfinks był wyraźnie zirytowany. — Ale co ja mam z tym zrobić? Nie mam innych zagadek. Ta jedna zawsze mi wystarczała.

— Trzeba ją trochę przerobić i tyle.

— Jak to przerobić?

— Żeby była bardziej realistyczna.

— Hmm… — Sfinks poskrobał się szponem w grzywę. — Niech będzie — zgodził się bez przekonania. — Mógłbym, powiedzmy, zapytać: Co to jest, co chodzi na czterech nogach…

— Metaforycznie ujmując — wtrącił Teppic.

— Na czterech nogach, metaforycznie ujmując, rankiem, na dwóch nogach…

— Nazwanie tego rankiem to lekka przesada. To tuż po północy. Owszem, formalnie rzecz biorąc to już ranek, ale tak naprawdę ciągle jeszcze wczorajsza noc. Jak myślisz?

Wyraz paniki przemknął po obliczu Sfinksa.

— A jak ty myślisz? — wykrztusił.

— Spójrzmy, do czego doszliśmy, zgoda? Co, metaforycznie ujmując, chodzi na czterech nogach tuż po północy, na dwóch nogach przez większą część dnia…

— Pomijając wypadki — wtrącił Sfinks, rozpaczliwie chcąc pokazać, że też wnosi swój wkład.

— Dobrze, na dwóch nogach, pomijając wypadki, przynajmniej do kolacji, po czym chodzi na trzech nogach…

— Słyszałem o ludziach, którzy używają dwóch lasek.

— Rzeczywiście. Co powiesz na to: a następnie chodzi dalej na dwóch nogach lub używając dowolnych urządzeń ułatwiających chodzenie, jakie sobie wybierze?

Sfinks przemyślał propozycję.

— Taak — przyznał z powagą. — To chyba wyczerpuje wszystkie możliwości.

— Więc? — spytał Teppic.

— Co więc? — nie zrozumiał Sfinks.

— Więc jaka jest odpowiedź.

Sfinks spojrzał na niego lodowato i odsłonił kły.

— Nic z tego — rzeki. — Nie złapiesz mnie na to. Bierzesz mnie za durnia? To ty masz podać odpowiedź.

— A niech to — mruknął Teppic.

— Myślałeś, że dam się nabrać, co?

— Przepraszam.

— Liczyłeś, że wszystko mi się pomiesza, prawda? — Sfinks uśmiechnął się.

— Zawsze warto spróbować.

— Nie mam do ciebie pretensji. Więc jaka jest odpowiedź? Teppic poskrobał się po nosie.

— Nie mam pojęcia — wyznał. — Chyba że… będę strzelał na ślepo, rozumiesz… powiem: „Człowiek”. Sfinks spojrzał gniewnie.

— Byłeś tu już kiedyś, prawda? — zapytał oskarżycielskim tonem.

— Nie.

— W takim razie ktoś wypaplał, tak?

— Kto mógł wypaplać? Czy ktokolwiek zgadł rozwiązanie?

— Nie!

— Sam widzisz. Nie mogli mi powiedzieć. Pazury Sfinksa z irytacją zgrzytnęły o skałę.

— Chyba powinieneś już iść — warknął.

— Dziękuję — odparł Teppic.

— Byłbym wdzięczny, gdybyś nikomu nie powtarzał. Proszę — dodał zimno Sfinks. — Nie psuj zabawy innym gościom.

Teppic wdrapał się na kamień, a potem na grzbiet Ty Drania.

— Możesz na mnie liczyć — obiecał i uderzył wielbłąda piętami. Nie mógł nie zauważyć, że Sfinks bezgłośnie porusza wargami, jakby próbował rozwiązać jakiś problem.

Ty Draniu przebiegł najwyżej dziesięć sążni, gdy za nimi rozległ się wściekły ryk. Chociaż raz zapomniał o etykiecie, nakazującej wielbłądowi przynajmniej raz oberwać kijem, zanim cokolwiek zrobi. Wszystkie cztery stopy uderzyły o piasek i pchnęły.

Tym razem wyliczył prawidłowo.

* * *

Kapłani tracili cierpliwość.

Nie chodziło o to, że bogowie byli im nieposłuszni. Bogowie ich ignorowali. Jak zawsze zresztą. Wielkiego talentu wymagało przekonanie boga Djelibeybi, by był posłuszny. Kapłani musieli wykazywać się refleksem. Na przykład, kiedy ktoś zepchnął głaz z urwiska, szybka prośba do bogów, by upadł na ziemię, mogła z pewnością liczyć na spełnienie. Podobnie, bogowie gwarantowali zachód słońca i pojawienie się gwiazd. Każda modlitwa o to, by palmy rosły z korzeniami w ziemi i liśćmi u góry, była łaskawie wysłuchiwana. Ogólnie rzecz biorąc, każdy kapłan, któremu na tym zależało, mógł osiągnąć wysoki procent sukcesów.

Jednakże czym innym było ignorowanie przez bogów, gdy byli dalecy i niewidzialni, a czymś całkiem innym, gdy spacerowali po okolicy. Człowiek wychodził na durnia.

— Dlaczego nie słuchają? — powtarzał najwyższy kapłan Tęga, Koniogłowego Boga Rolnictwa. Ronił łzy. Ostatnio widziano Tęga, jak siedział na polu, wyrywał kukurydzę i chichotał.

Innym kapłanom nie wiodło się lepiej. Rytuały, pozbawione znaczenia przez czas, wypełniły atmosferę pałacu niebieskim dymem; upieczono tyle rozmaitej trzody, że można by zaradzić klęsce głodu, ale bogowie wciąż zachowywali się tak, jakby Stare Państwo było ich własnością, a jego mieszkańcy nędznymi owadami.

Tłum wciąż czekał przed pałacem. Religia rządziła krajem prawie przez siedem tysięcy lat. Przed oczami każdego z kapłanów przewijały się barwne obrazy tego, co się stanie, jeśli ludzie choćby przez moment pomyślą, że przestała rządzić.

— I tak Diosie — zakończył Koomi — zwracamy się do ciebie. Co każesz nam teraz czynić?

Dios siedział na stopniach tronu i ponuro wpatrywał się w podłogę. Bogowie nie słuchali. Wiedział to. Wiedział to najlepiej ze wszystkich. Tyle że nigdy nie miało to znaczenia. Człowiek wykonywał właściwe ruchy i znajdował odpowiedź. To rytuał był ważny, nie bogowie. Bogowie mieli pełnić funkcję megafonu, bo w przeciwnym razie kogo ludzie zechcieliby słuchać?

Próbował myśleć rozsądnie, a jego dłonie wykonywały gesty Rytuału Siódmej Godziny — dłonie kierowane neuronowymi instrukcjami tak sztywnymi i niezmiennymi jak kryształy.

— Próbowaliście wszystkiego? — zapytał.

— Wszystkiego, co nam poradziłeś, o Diosie — potwierdził Koomi. Odczekał, aż większość kapłanów spojrzy na niego, po czym dodał nieco głośniej: — Gdyby był tu król, wstawiłby się za nami.