Выбрать главу

Słońce zawisło na horyzoncie.

Wyciągnął rękę, natrafił na kolejną szczelinę, znalazł chwyt…

* * *

Dios spostrzegł wyglądającego z gruzów Ptacluspa i posłał dwóch kapłanów, żeby go przyprowadzili. IIb przyszedł z ojcem, niosąc pod pachą starannie zwiniętego brata. — Co robi chłopak? — zapytał Dios.

— O Diosie, powiedział, że odpali piramidę — odparł Ptaclusp.

— Jak może tego dokonać?

— Panie, mówił, że zanim słońce zajdzie, nakryje ją wierzchołkiem.

— Czy to możliwe? — Dios zwrócił się do architekta. IIb zawahał się.

— Chyba tak.

— I co się wtedy stanie? Powrócimy do zewnętrznego świata?

— No… To zależy, czy efekt wymiarowy się zazębi, a także czy jest stabilny w każdym ze stanów, czy też przeciwnie, piramida działa jak napięta guma…

Zająknął się i umilkł pod groźnym spojrzeniem Diosa.

— Nie wiem — przyznał w końcu.

— Powrót do zewnętrznego świata — szepnął Dios. — Nie naszego świata. Naszym światem jest Dolina. Naszym jest świat porządku. Ludzie potrzebują porządku.

Podniósł laskę.

— To mój syn! — krzyknął Teppicymon. — Nie waż się niczego próbować! To król!

Szeregi przodków zafalowały, ale nie zdołały przełamać czaru.

— Ehem… Diosie — odezwał się Koomi. Dios odwrócił się, marszcząc brwi.

— Czyżbyś coś mówił? — zapytał groźnie.

— Tego… Bo jeśli to król, no, to ja… znaczy my… sądzimy, że może powinieneś pozwolić mu skończyć. Nie sądzisz, że to dobry pomysł?

Laska Diosa podskoczyła i kapłani poczuli, jak zimne więzy unieruchamiają im ręce.

— Swoje życie ofiarowałem królestwu — rzekł Dios. — Oddawałem je wiele razy. Wszystko, czym jest, ja stworzyłem. Nie zawiodę go teraz. I wtedy zobaczył bogów.

* * *

Teppic przesunął się o kolejne kilka stóp i delikatnie sięgnął w dół, żeby wyrwać nóż z marmuru. To nie może się udać. Wspinaczka na nożach jest dobra na krótkie, trudne przejścia, a nawet wtedy źle widziana, gdyż sugeruje, że człowiek wybrał niewłaściwą trasę. Nie nadaje się do takich podejść, chyba że ma się nieograniczony zapas noży.

Raz jeszcze zerknął przez ramię, gdy na ścianie piramidy zamigotały dziwne, kanciaste cienie.

Od zachodzącego słońca, gdzie toczyli swoją wieczną sprzeczkę, powracali bogowie.

Zataczali się i potykali na polach i wśród trzciny. Zmierzali do piramidy. Choć niemal bezrozumni, zgadywali, czym jest. Może nawet pojmowali, co chce zrobić Teppic. Trudno było rozpoznać wyraz na ich zwierzęcych obliczach, ale wyglądało na to, że są bardzo zagniewani.

* * *

— Spróbujesz nad nimi zapanować, Dios? — zapytał król. — Powiesz im, że świat powinien być niezmienny? Dios spoglądał na stwory, które popychając się, brnęły przez rzekę. Miały zbyt wiele zębów, zbyt wiele wywieszonych języków. Te ich części, które były ludzkie, zapadały się w mule. Lwio-głowy Bóg Sprawiedliwości — Put, przypomniał sobie Dios — używał wagi jak cepa, by pobić któreś z bóstw rzeki. Chefet, Psiogłowy Bóg Metalurgii, warczał i bez wyboru atakował innych swoim młotem. Chefet, pomyślał Dios; bóg, którego stworzył, aby był dla ludzi przykładem w sztuce filigranu i drobnego piękna.

Przecież udało się. Wziął włóczęgów z pustyni i pokazał im wszystko, co pamiętał ze sztuk cywilizacji i tajemnic piramid. Ale to, co zaistniało, nie było tym, co sobie zaplanował.

Chefet, Chefet, myślał. Twórca pierścieni, tkacz metalu. A teraz wyrwał się nam z głów i patrzcie, jak paznokcie wyrastają mu w szpony…

Nie tak go sobie wyobrażałem.

— Stójcie! — zawołał. — Rozkazuję wam się zatrzymać! Będziecie mi posłuszni! Zmuszę was!

Są także niewdzięczni.

Król Teppicymon poczuł, że unieruchamiająca go moc słabnie — to Dios całą swoją uwagę poświęcił problemom eklezjastycznym. Zobaczył maleńką sylwetkę w połowie piramidy. Zobaczył, jak się zachwiała.

Pozostali przodkowie też to widzieli i jak jeden trup zgadli, co trzeba zrobić. Dios mógł zaczekać.

To właśnie jest rodzina.

* * *

Teppic usłyszał trzask pękającej rękojeści pod stopą i zawisł na jednej ręce. Nad sobą wbił jeszcze jeden nóż, ale… nie, nic z tego. Nie dosięgnie. Miał wrażenie, że ręce stały się krótkimi kawałkami mokrego powrozu. Jeśli rozłoży ramiona i nogi, może wyhamuje zjazd…

Spojrzał w dół i zobaczył, jak mumie zbliżają się do niego ogromną falą, załamującą się w górę.

Przodkowie zdobywali ścianę piramidy w milczeniu, jak winorośle; każdy nowy szereg stawał na ramionach poprzedniej generacji, a młodsi wspinali się po nich. Kościste palce chwyciły Teppica, a fala wspinaczy rozdzieliła się wokół niego, i teraz był na wpół popychany, na wpół ciągnięty coraz wyżej. Podobne do skrzypienia sarkofagów głosy rozlegały się wokół i dodawały otuchy.

— Dobra robota, chłopcze — sieknęła rozsypująca się mumia, podnosząc go na ramię. — Przypominasz mi mnie, jeszcze za życia. Do ciebie, synu.

— Mam go! — zawołał trup powyżej, bez wysiłku podnosząc Teppica na wyciągniętej ręce. — To się nazywa rodzinna współpraca, mały. Najlepsze życzenie od pra-pra-pra-pra-wuja, chociaż nie sądzę, żebyś mnie pamiętał. W górę!

Inni przodkowie wyprzedzali Teppica i podawali go sobie z rąk do rąk. Pradawne palce ściskały go jak stal i wnosiły coraz wyżej. Piramida stała się węższa.

W dole Ptaclusp obserwował ich pilnie.

— Co za siła robocza — szepnął. — Przecież ci na dole podtrzymują cały ciężar.

— Tato — odezwał się IIb. — Lepiej uciekajmy. Bogowie są coraz bliżej.

Ptaclusp zignorował ostrzeżenie.

— Myślisz, że można by ich zatrudnić? Są martwi, więc nie braliby dużych pensji. I jeszcze…

— Tato!

— …coś w rodzaju „Zbuduj to sam”…

— Mówiłeś, że żadnych więcej piramid, tato. Już nigdy. A teraz chodź!

Teppic wdrapał się na szczyt piramidy, podtrzymywany przez ostatnich dwóch przodków. Jednym z nich był jego ojciec.

— Nie sądzę, żebyś miał okazję poznać swoją prababcię — powiedział, wskazując niższą obandażowaną postać. Skinęła Teppicowi głową.

Chłopiec otworzył usta.

— Nie ma czasu — przerwała mu. — Świetnie sobie radzisz.

Zerknął na słońce, które — jak stary zawodowiec — tę właśnie chwilę wybrało, by opaść poniżej horyzontu. Bogowie przekroczyli rzekę i ich marsz spowalniała już tylko skłonność do przepychania się między sobą. Szli już między budowlami nekropolii. Kilkoro zebrało się w miejscu, gdzie został Dios.

Przodkowie wycofali się, zsunęli z piramidy tak szybko, jak przedtem się wspięli. Teppic został sam na paru stopach kwadratowych kamienia.

Błysnęły pierwsze gwiazdy.

Zobaczył białe sylwetki przodków, którzy rozbiegli się we własnych sprawach i z zadziwiającą prędkością sunęli w stronę szerokiej wstęgi rzeki.

Bogowie porzucili Diosa, tego dziwnego małego człowieczka z kijem i zgrzytliwym głosem. Najbliższy z nich, potwór z głową krokodyla, wbiegł na plac przed piramidą, zobaczył Teppica i wyciągnął łapę. Teppic szukał noża, zastanawiając się, który będzie odpowiedni na boga…