— Pytałem, gdzie jest Ptraci.
Marynarze odsunęli się na boki, a uśmiechnięty Alfonz przeciął sznurki i pociągnął brzeg dywanu. Ten rozwinął się na podłodze. Wypadły z niego kłęby kurzu, mole, a na końcu Ptraci, która toczyła się jeszcze kawałek, aż uderzyła głową o but Teppica.
Pomógł jej wstać i spróbował strzepnąć kurz z włosów. Chwiała się lekko i nie zwracała na niego uwagi.
— Mogłam tam umrzeć! — krzyknęła do Chiddera bez tchu, czerwona ze złości. — Wiele innych stworzeń umarło, sądząc po zapachu! I jeszcze to gorąco!
— Mówiłaś, że coś takiego udało się królowej, jak jej, Ram-Jam-Hurrah czy jakoś inaczej — uspokajał ją Chidder. — Nie miej do mnie pretensji. W domu wystarcza zwykle naszyjnik albo coś w tym stylu.
— Założę się, że miała przyzwoity dywan — burknęła Ptraci. — A nie coś, co przez pół roku leżało w brudnej ładowni.
— Miałaś szczęście, że w ogóle jakiś się znalazł. To był twój pomysł.
— IIa — rzekła Ptraci. Spojrzała na Teppica. — Dzień dobry — powiedziała. — To miała być zaskakująca niespodzianka powitalna.
— Udała się — zapewnił z przekonaniem Teppic. — Naprawdę się udała.
Chidder leżał na sofie wystawionej na rozległą werandę pałacową, a trzy podręczne kolejno obierały dla niego winogrona. Dzban piwa stał w cieniu. Chidder uśmiechał się przyjaźnie.
W pobliżu, na kocu, Alfonz leżał na brzuchu i czuł się bardzo zakłopotany. Przełożona Kobiet odkryła, że poza tatuażami na ramionach, jego plecy są prawdziwą ilustrowaną historią egzotycznych praktyk, przyprowadziła więc dziewczęta, żeby się czegoś nauczyły. Alfonz krzywił się czasem, gdy jej wskazówka kłuła w jakiś wyjątkowo interesujący szczegół, a palce wcisnął głęboko w swoje wielkie, poznaczone bliznami uszy, aby nie słyszeć chichotów.
Na drugim końcu werandy, gdzie na podstawie niepisanej umowy wszyscy zostawili ich w spokoju, usiedli Teppic i Ptraci. Rozmowa nie szła im najlepiej.
— Wszystko się zmieniło — powiedział. — Nie chcę być królem.
— Ale jesteś królem — odparła. — Nie możesz tego zmienić.
— Mogę. Na przykład mogę abdykować. To całkiem proste. A kiedy już przestanę być prawdziwym królem, będę mógł sobie iść, gdzie zechcę. Skoro jestem królem, to słowo króla jest prawem, a zatem mogę abdykować. Jeśli dekretem potrafimy zmieniać płeć, tym łatwiej zmienimy stanowisko. Znajdą jakiegoś krewnego do tej pracy. Muszę ich mieć dziesiątki.
— Do pracy? Zresztą mówiłeś, że jest tylko twoja ciotka.
Teppic zmarszczył brwi. Ciotka Cleph-ptah-re, jeśli się dobrze zastanowić, nie byłaby monarchą potrzebnym królestwu do nowego startu. Miała liczne niewzruszone poglądy w wielu kwestiach, jednak większość z nich dotyczyła obdzierania żywcem ze skóry ludzi, którzy jej się nie spodobali. Oznaczało to na początek prawie wszystkich w wieku poniżej trzydziestu pięciu lat.
— Na pewno znajdzie się ktoś inny — rzekł z przekonaniem. — To nie powinno być trudne, zawsze jakoś mieliśmy więcej arystokracji niż potrzeba. Wystarczy znaleźć kogoś, kto ma sny o krowach.
— Aha, ten o tłustych krowach i chudych krowach? — zapytała Ptraci.
— Tak. Jest rodowy.
— Jest irytujący. To wiem na pewno. Jedna stale się uśmiecha i gra na trombicie.
— Dla mnie wyglądało to jak puzon.
— To ceremonialna trombita. Wystarczy dobrze się przyjrzeć.
— Pewnie każdy widzi ją trochę inaczej. To nieistotne. — Westchnął i spojrzał na rozładunek „Nienazwanej”. Przywiozła chyba większą od oczekiwanej liczbę puchowych materacy, a po trapie schodziło kilku zdziwionych ludzi, dźwigających skrzynki z narzędziami i kawałki rur.
— To nie będzie łatwe — ostrzegła Ptraci. — Nie możesz przecież powiedzieć: „Wszyscy śniący o krowach, wystąp”. Ty by zdradziło twój plan.
— Ale nie mogę czekać, aż ktoś przypadkiem o tym wspomni, prawda? Bądź rozsądna — rzucił gniewnie. — Ilu ludzi akurat przy mnie powie: Wiesz co, miałem wczoraj taki śmieszny sen o krowach? To znaczy poza tobą.
Spojrzeli na siebie zaskoczeni.
— I jest moją siostrą? — nie dowierzał Teppic. Kapłani przytaknęli. Koomiemu pozostawili wytłumaczenie tego dokładniej. Przed chwilą spędził dziesięć minut z Przełożoną Kobiet, przeglądając zapisy.
— Jej matka była, tego, faworytą twojego zmarłego ojca — wyjaśnił kapłan. — Bardzo się interesował jej wychowaniem, jak wiesz, i tego… jak się zdaje… tak. Oczywiście, może być twoją ciotką, konkubiny nie radzą sobie dobrze z papierkową robotą. Ale najprawdopodobniej siostrą.
Patrzyła na niego ze łzami w oczach.
— To chyba żadna różnica, prawda? — szepnęła. Teppic zwiesił głowę.
— Owszem — powiedział. — Myślę, że to jest różnica. Naprawdę. — Podniósł wzrok. — Ale możesz być królową — dodał. Spojrzał groźnie na kapłanów. — Prawda? — oznajmił stanowczo.
Kapłani porozumieli się wzrokiem. Potem popatrzyli na Ptraci, która stała samotna i ramiona jej drżały. Słaba, wyszkolona w ceremoniach pałacowych, przyzwyczajona do słuchania poleceń…
Kiwnęli głowami.
— Będzie idealna — ocenił Koomi. Odpowiedział mu pomruk poparcia.
— No widzisz — pocieszył ją Teppic. Spojrzała na niego gniewnie. Cofnął się.
— Będę się zbierał — oświadczył. — Niczego nie muszę pakować. Wszystko w porządku.
— Tak po prostu? — zdziwiła się. — To wszystko? Nie masz zamiaru niczego powiedzieć?
Zawahał się w połowie drogi do drzwi. Mógłbyś zostać, tłumaczył sobie. Ale nic by z tego nie wyszło, a skończyłoby się paskudnym bałaganem. W końcu pewnie podzieliłbyś królestwo między nią i siebie. To, że los zetknął nas razem, nie znaczy jeszcze, że miał rację. Zresztą, trzeba iść naprzód.
— Wielbłądy są ważniejsze niż piramidy — powiedział. — Zawsze powinnaś o tym pamiętać.
Rzucił się do drzwi, gdy ona szukała czegoś, czym mogłaby w niego cisnąć.
Słońce bez żadnych żuków dotarło aż do południa. Koomi stanął u tronu niczym Sępiogłowy Bóg Hat. — Wasza Wysokość ucieszy się, zatwierdzając mnie na stanowisku najwyższego kapłana — powiedział.
— Co? — Ptraci siedziała z brodą wspartą na dłoni. Drugą ręką machnęła na niego. — A tak. Oczywiście. Bardzo dobrze.
— Po Diosie, niestety, nie znaleziono śladu. Sądzimy, że stał bardzo blisko Wielkiej Piramidy, kiedy… odpaliła. Ptraci wpatrywała się w przestrzeń.
— Mów dalej — poleciła.
— Oficjalna koronacja wymaga jeszcze pewnych przygotowań — poinformował, chwytając złotą maskę. — Jednakże wasza łaskawość z zadowoleniem będzie nosić maskę władzy od teraz, jako że wiele spraw wymaga rozwiązania. Zerknęła na maskę.
— Nie włożę tego — oświadczyła spokojnie. Koomi uśmiechnął się.
— Wasza łaskawość z zadowoleniem będzie nosić maskę władzy — powtórzył.
— Nie — odparła Ptraci.
Uśmiech Koomiego wykrzywił się nieco w kącikach, gdy najwyższy kapłan zmagał się z nową koncepcją. Był przekonany, że Dios nigdy nie miewał takich kłopotów.
Rozwiązał problem, omijając go. Omijanie dało mu dobrą pozycję w życiu i nie zamierzał teraz z niego rezygnować. Ostrożnie położył maskę na stołku.