Выбрать главу

Drgnęło powietrze, zamigotało słońce.

Na dalekich wzgórzach pojawiło się kilkanaście wielbłądów, wychudzonych i zakurzonych, pędzących w stronę wody. Ptaki poderwały się spomiędzy trzcin. Leniwe jaszczury zsuwały się cicho z piasku. Po chwili brzeg stał się masą wzburzonego mułu, gdy stwory o wielkich kolanach przepychały się z nosami w wodzie.

Dios usiadł i spostrzegł leżącą obok laskę. Była trochę przypalona, ale cała. Zauważył coś, na co nigdy przedtem nie zwrócił uwagi. Przedtem? Było jakieś przedtem? Z pewnością był sen, coś w rodzaju snu…

Oba węże trzymały w pyskach własne ogony.

Ze wzgórz, za wielbłądami, prowadząc za sobą obdartą rodzinę, schodził mały, smagły człowieczek z kijem w ręku. Wyglądał na zgrzanego i bardzo zdziwionego.

Wyglądał właściwie jak ktoś, komu przyda się dobra rada i rozsądny przewodnik.

Dios znów spojrzał na laskę. Wiedział, że jest bardzo ważna. Ale nie pamiętał, dlaczego. Pamiętał tylko, że jest ciężka, a jednocześnie trudno ją odłożyć. Bardzo trudno odłożyć. Lepiej wcale jej nie podnosić, uznał.

Albo może podnieść tylko na chwilę, żeby im wytłumaczyć, dlaczego bogowie i piramidy są takie ważne. Potem ją odłoży. Na pewno.

Westchnął, poprawił resztki swej szaty, by dodać sobie godności, i wspierając się na lasce, wyszedł im naprzeciw.