Выбрать главу

Mueller — genetyka.

Nkumai — fizyka.

Bird — życie towarzyskie.

Te rzeczy łatwo utkwiły mi w pamięci. Jednak zmuszałem się wciąż do dalszych wspomnień. Chciałem, aby moje wywołane szaleństwem wizje dostarczyły mi jakiejś użytecznej informacji. Zmuszałem się, aż przypomniałem sobie o innych buntownikach. Nie o wszystkich, ale o wielu z nich.

Schwartzowie — pustynny lud, nie utrzymujący z nikim żadnych kontaktów. Schwartz była geologiem. Zmarnowała się w tym świecie pozbawionym twardych metali.

Allison — teologia. Rzeczywiście, wiele im z tego przyszło.

Underwood — botanika. A teraz, w wysokich górach, jakież to kwiaty hodują bezskutecznie jego dzieci?

Hanks — psychologia, leczenie szaleńców. Nic mi to nie pomoże.

Anderson — bezużyteczny przywódca buntu. Jego jedynym talentem była polityka.

Drew — sny i ich interpretacja.

Kto znalazł coś na eksport? Nie wiedziałem. Ale z pewnością w ojcowskiej bibliotece są książki, które podpowiedziałyby mi to, czego nie mogłem sobie przypomnieć. Książki, które zapełniłyby luki i dałyby nam wskazówki, nad czym w sekrecie pracuje się w innych Rodzinach. Niektóre Rodziny z pewnością wpadły w rozpacz, nie posiadając na tym świecie nic, co byłoby cenne dla Ambasadora. Na przykład inżynierowie Cramer i Witzer. Ich Rodziny trudniące się teraz rolnictwem były łatwe do pokonania. Porzuciły naukę, która na tym świecie nigdy nie mogła znaleźć praktycznego zastosowania. A Ku Kuei, filozof, którego idee nie znalazły widocznie w Republice szerokiego kręgu zwolenników, nie zdołał założyć Rodziny. Może w swojej mądrości postanowił, że ostatnim aktem jego buntu będzie zniknięcie, śmierć, tak aby jego dzieci nie były na Spisku wiecznymi więźniami.

W końcu przecież u Nkumai i Muellerów pojawiło się żelazo. Fizyka i genetyka. Oni — pomysły, my — produkt. Źródło naszych produktów nie wyczerpie się nigdy. A ich pomysły? Nie miało to znaczenia, gdyż jeśli płacą im tak wiele żelaza za każdy pomysł, zdołają szybko nas podbić.

Nigdy nie dotrę do Muelleru na czas.

Choć starałem się ze wszystkich sił, wątpię, czy udało mi się całkowicie odeprzeć szaleństwo. Przypominam sobie, tak jakby to było naprawdę, jakieś stworzenie podobne do mnie, które przyszło i śmiało się ze mnie. Mógłby to być Lanik, taki jakim go pamiętam z czasów swojej młodości, z wyjątkiem tego, że jedną stronę głowy miał strzaskaną i mózg wylewał mu się ciągle na zewnątrz. Mimo to prowadził miłą rozmowę i dopiero na końcu próbował mnie zabić. Udusiłem go czworgiem rąk, rwąc na strzępy. Pamiętam to dokładnie.

Pamiętam również, jak odwiedził mnie mój brat, Dinte. Posiekał mnie na drobne kawałki, a każdy wyrósł na małego Lanika, tak że Dinte miał świetną zabawę, miażdżąc ich butami. Być może wtedy wrzasnąłem — Dinte uciekł, a ktoś walnął w drzwi luku nade mną.

Przyszła Ruva z pełnymi ustami. Chwaliła się przede mną, że dostała w końcu jądra mojego Ojca; dostała je, właśnie je żuje, a ja jestem następny w kolejce. Miała ze sobą wstrętnego małego chłopca, którego twarz wyglądała jak karykatura mego Ojca. W swoim wieku — ilu, może dziesięciu lat? — ciągle się ślinił. Jego wilgotna broda lśniła w słońcu. Jednak w tym wypadku wiedziałem, że nie jest to realne, ponieważ w mojej celi nigdy nie było światła, z wyjątkiem tych oślepiających chwil, gdy podnoszono lub spuszczano wiadro.

Stara kobieta z wysokich wzgórz Mueller znosiła mi wciąż strzały, aż byłem nimi na wpół zasypany.

Te obłędne sny na jawie pamiętam równie wyraźnie, jak pamiętam swojego Ojca, wtedy gdy uczył mnie strącania jeźdźca z siodła; wtedy gdy odbywał rytuał żalu i wycierał krew z twarzy po tym, jak powiedział mi o moim losie. W retrospekcji nauczyłem się rozróżniać prawdziwe wspomnienia od tych, które prawdziwymi być nie mogły. W tamtych chwilach nie było to takie jasne.

Pewnego dnia usłyszałem nowy dźwięk. Nie był szczególnie intensywny, ale zdałem sobie sprawę, że słyszę nowe głosy. Statek nie zawinął do żadnego portu. Widocznie więc wypuszczali niewolników z cel na pokład. Znaczyło to, że zbliżamy się do portu. Zwiotczałe mięśnie trzeba znowu rozruszać, tak by niewolnicy dobrze się prezentowali na rynkach w Rogers, w Dunn i w Dark.

Ale tego pierwszego dnia nikt mnie nie wypuścił. Zastanawiałem się, dlaczego.

Na drugi dzień doszedłem do wniosku, że ponieważ nie mam być sprzedany do pracy, nie ma znaczenia, czy wyglądam silnie. Miałem być wybrykiem natury na pokaz. Zastanawiałem się ponuro, co moi właściciele pomyśleliby o mnie teraz. Obok mego nosa wyrastał nowy, częściowo przyrośnięty do dawnego. Z lewej strony głowy wystawało ze zmierzwionych włosów troje uszu. Me ciało było plątaniną rąk i nóg, których nigdy nie uczono, jak się chodzi, czy jak się chwyta. Myśleli przedtem, że posiadają na pokaz wybryk natury. Teraz sam jeden wystarczę za cały cyrk.

Nade mną spacerowali niewolnicy, widzieli, czuli słońce i wiatr. A ja nie.

Zacząłem krzyczeć. Mój głos nie był przyzwyczajony do mówienia i mój umysł zagubił się, szukając słów. To, co mówiłem, nie miało wielkiego sensu, jestem tego pewien. Ale stopniowo wrzeszczałem coraz głośniej, aż mój luk żywieniowy otworzył się nagle.

— Czy chcesz dostać takiego kopa, że tyłek podejdzie ci do szyi? — spytał głos, który świetnie znałem, chociaż nie miałem pojęcia, do kogo należy.

— To ja skopię wasze tyłki! — zawyłem w odpowiedzi.

Mój głos nie brzmiał tak jak kiedyś, gdy prowadziłem manewry kawalerii bez pomocy adiutanta. Ale sprawił się nieźle. Zamiast otrzymać kopniaka, usłyszałem drugi głos.

— Posłuchaj, Śmieciu — odezwał się — dotychczas byłeś wzorowym niewolnikiem. Nie wsadzaj nam gówna w inne miejsce niż do swego wiadra, jeśli masz na uwadze własne dobro!

— Wyjmijcie mnie stąd!

— Pokład nie jest dla niewolników.

— W tej chwili macie tam dziesięciu!

— Oni są farmerami. Ty jesteś drugorzędnym widowiskiem.

— Zabiję się.

— Nago? W ciemności?

— Położę się na plecach, odgryzę sobie język i uduszę się krwią! — krzyknąłem i przez chwilę naprawdę chciałem to zrobić, chociaż wiedziałem, że ten cholerny język zagoi się zbyt szybko. W moim tonie musiała jednak dźwięczeć nuta szaleństwa, ponieważ usłyszałem nowy głos na pokładzie. To był kapitan.

Mówił łagodnie, ale groźba w jego głosie była wyraźna.

— Tylko w jednym wypadku wypuszczamy niewolnika poza kolejnością na pokład. Aby go ukarać.

— Ukarzcie mnie! Tylko zróbcie to w słońcu.

— Kara zaczyna się zwykle od usunięcia języka.

Zaśmiałem się.

— A co robicie później?

— Kończymy na odcięciu jaj.

Mówił to serio. Eunuch kosztował tyle samo co niewolnik rozpłodowy. Ale była to jedynie łagodna groźba w stosunku do mężczyzny, który posiadał już trzy pary jąder. Być może to właśnie testosteron dostarczył mi tak dużej dawki odwagi.

— Możecie je upiec i zjeść na śniadanie. Wypuśćcie mnie!

Powodowała mną oczywiście nie tylko brawura. Zdawałem sobie sprawę, że główną wartością dla nich jest moja osobliwość. Nikt nie chce oglądać wybryku natury pokaleczonego przez ludzi. Naturalne okaleczenia — proszę bardzo! Nie zrobiliby mi krzywdy. Jednocześnie myśl, że na pokładzie przebywali inni niewolnicy, kiedy ja tkwiłem w celi, była najbezczelniejszą prowokacją, z jaką się kiedykolwiek spotkałem.