Выбрать главу

— Co to jest przemiana życiodajna? — zapytałem.

— Ludzie cywilizowani zabijają, ponieważ muszą żyć. Aby dostać energię, muszą mordować rośliny lub zwierzęta. Kiedy zabijanie jest tak powszechne, nie mają zupełnie szacunku dla życia.

— A co robicie wy?

— Jesteśmy dzikusami. Pobieramy energię z tego samego źródła, co rośliny.

I wskazał tam, gdzie niebo było wciąż rozjaśnione słońcem, które skryło się za zachodnimi górami.

— Ze słońca — powiedziałem.

— Właśnie dlatego nie jesteś głodny.

Mówił dalej w ciemności i zrozumiałem, co osiągnęła Schwartz. Geolog, w raju geologów, a po niej jej dzieci, przejęły głęboki szacunek dla skał, pogłębiały wciąż ich rozumienie, aż udało im się obudzić nie samą ziemię, ale te części swoich umysłów, które mogą obejmować struktury i je zmieniać. Ich język był mistyczny, ale nie tajemniczy. Rozumieli nawet DNA w stopniu niedostępnym dla ekspertów Muelleru.

Jednak ceną za ich wiedzę była cywilizacja. Nie mogli stosować narzędzi, budować domów, używać języka pisanego. Gdyby wszyscy wymarli, a na pustynię przybyliby archeolodzy, nie znaleźliby nic prócz ciał i dziwili się, że zwierzęta w ludzkim ciele mogły być tak całkowicie pozbawione inteligencji.

— Jak mogę się nauczyć rozmawiać ze skałą? — zapytałem.

Z ciemności dobiegł mnie głos Helmuta.

— Musisz skoczyć z tej skały w ciemność.

Mówił serio. Ale to było niemożliwe.

— Zabiję się.

— Zdarzały się takie rzeczy — rzekł Helmut. Czy był rozbawiony? Nie widziałem jego twarzy. — Ale musisz zrobić to zaraz. Za parę minut wzejdzie Niezgoda.

— Dlaczego moje samobójstwo ma mi pomóc w rozmowie ze skałą?

Próbowałem obrócić to w żart. Helmut był zbyt poważny.

— Zabijałeś, Laniku — rzekł Helmut. — Musisz poddać się osądowi, czy nie robiłeś tego ze złej woli. Jeśli piasek przyjmie cię łagodnie, skała pozwoli ci się poznać.

— Ale… — zacząłem mówić. Przerwałem, gdyż nie mogłem powiedzieć, że się boję. Dlaczego miałbym się bać, skoro nawet teraz nie jestem pewien, czy w pełni wierzę w to wszystko?

Nie. Wiedziałem, że się boję, ponieważ właśnie wierzyłem i nie byłem pewien, czy można mnie oczyścić z zarzutu złej woli. Rozkoszowałem się perspektywą wojny i chociaż nigdy nikogo nie zabiłem w bitwie, tam, w Mueller, zabiłem człowieka na statku singerskim, dwóch muellerskich żołnierzy, gdy wchodziłem do Ku Kuei, dwóch żołnierzy Allison, gdy stamtąd wychodziłem. Z pewnością zabiłem też innych, kiedy uciekałem z Nkumai. Te zabójstwa zostały na mnie wymuszone, w obronie własnej, ale czyż nie napawałem się później uczuciem triumfu i mocy? Czy była różnica między tym, a upodobaniem do zabijania? Ponadto aprobowałem ojcowską strategię wojenną, tęskniłem za chwilą, kiedy zostanę Muellerem i prześcignę jego dokonania. Czy ta tęsknota do dominacji wciąż tkwiła w mym sercu? Byłem człowiekiem naprawdę cywilizowanym. Nie mogłem uwierzyć, że jest jakaś szansa, że piasek, jak to powiedział Helmut, mnie zaakceptuje.

— Muszę ci powiedzieć — rzekł Helmut — że nie ma innego zejścia z tej skalistej wieży.

— A co z chwytami?

— Już znikły. Skoczysz albo zostaniesz tu na zawsze. I musisz skoczyć teraz, zanim wzejdzie Niezgoda, albo skok oznaczać będzie pewną śmierć.

— Niewiele pozostawiasz przypadkowi, prawda, chłopcze? — Byłem zły; zostałem schwytany w pułapkę.

— Duchowo jestem chłopcem, Laniku, ale byłem już stary, kiedy twój pradziad po raz pierwszy zrozumiał, że nie można siusiać do rodzinnej wody do picia. I wierzę, że jeśli skoczysz, jest duża szansa, że piasek cię przyjmie. Ale musisz mieć dosyć wiary w siebie, by skoczyć. Jeżeli uważasz, że jesteś mordercą, możesz równie dobrze tu zostać. Nie umrzesz, jeśli tu zostaniesz, wiesz o tym. Nie zginiesz z głodu. Po prostu na zawsze pozostaniesz tu sam.

Wstałem. Wiedziałem, że we wszystkich kierunkach do brzegu wieży jest tylko kilka metrów. Ale nie mogłem zrobić kroku.

— Laniku — szepnął Helmut, a jego głos stał się znowu młody i niewinny. — Laniku, wierzę, że piasek cię podtrzyma. — Chłodną, łagodną ręką dotknął mego uda, a ja stałem, drżąc na myśl o tym, co musiałem zrobić. — Chcę, żeby piasek cię utrzymał.

— Ja też — przyznałem.

— Więc skacz, póki wciąż jest ciemno.

Cofnął rękę. Podszedłem energicznie do krawędzi i nagle moja stopa nie znalazła oparcia, a ja nie byłem już w Schwartz, byłem w Nkumai i dałem w ciemności fałszywy krok, i teraz spadałem bez końca wśród milczących drzew, i wszystko inne było snem, wszystkie te miesiące były snem, a ja spadłem w Nkumai i miałem umrzeć, i nie chciałem krzyczeć, ale pozwoliłem, by wiatr, szumiąc, owiewał mnie i okręcał w powietrzu, żołądek podchodził mi do gardła, pęcherz nie poddawał się mojej woli, a na dole czyhała na mnie śmierć — to ziemia wystawiła na sztorc tysiące noży, które mnie potną i poharatają, gdy do nich dotrę, a potem wylądowałem w miękkich objęciach piasku, który rozstąpił się łagodnie, przesiał i zawirował, pryskając wokół ciepłem, zamknął mi się nad głową. Tam, w objęciach piasku, poczułem bijące serce ziemi, poczułem rytm strumieni wrzącej skały pode mną i gdzieś głęboko w moich uszach zabrzmiała dziwna pieśń. Ja zaś próbowałem wygodnie ułożyć się do snu, ale czułem dokuczliwe swędzenie powodowane przez kontynenty, tańczące w ciągu całych epok tam i z powrotem po mej skórze, i przez oceany zamarzające i opadające. I kiedy słyszałem melodię tego wielkiego tańca, docierała do mnie jednocześnie cicha muzyka przesuwających się piasków, spadających kamieni oraz osiadającej gleby. Słyszałem ból skały ciętej i wyrywanej w tysiącach miejsc na powierzchni mej skóry i zapłakałem nad tysiącem umierających kamieni i nad ginącą glebą, i nad śmiercią roślin, które ledwo żyły między kamieniem i niebem.

Po mej skórze przetaczały się armie żołnierzy, a każdy miał w sercu śmierć. Rzeźbili martwe drzewa i wykonywali narzędzia, które miały nieść więcej śmierci. Tylko że głosy ludzi były silniejsze niż głosy drzew i chociaż przerażający jest szept miliona łodyg pszenicy, kiedy umierają, to śmiertelne wycie umysłu człowieka jest najgłośniejszym krzykiem, jaki słyszy planeta. Czułem krew sączącą się przez mą skórę i już nie płakałem. Chciałem umrzeć, by uwolnić się od nieustannego łkania.

Wrzasnąłem.

Piasek przepływał przy mych uszach i między nogami, i kiedy przydusił mi twarz, oddzieliłem się od istoty, której uszy nasłuchiwały w moim imieniu, i poprosiłem — bez słów, gdyż nie ma ust mogących nadać dźwięk tej mowie — by piasek wyniósł mnie na powierzchnię.

Wzniosłem się przez ciepły piasek, a on rozwarł się nade mną. Rozpostarłem ręce i nogi na powierzchni, a piasek utrzymywał mój ciężar. Spadłem — tak mi się wydawało — ze szczytu skały do samego serca ziemi, a teraz żeglowałem po powierzchni, unoszony przez spokojną falę piasku.

Uśmiechnąłem się. Nade mną stał Helmut, też uśmiechnięty.

— Czy śpiewała dla ciebie?

Skinąłem głową.

— I doszła do wniosku, że jesteś czysty.

— Albo sama mnie oczyściła — rzekłem i zadrżałem, przypomniawszy sobie wrzaski umierających.

Spojrzałem na skalną wieżę, z której spadłem. Miała najwyżej dwa metry. Oczy rozszerzyły mi się.

— Wznieśliśmy to, żeby cię tutaj przetestować — rzekł Helmut z uśmiechem. — Jeślibyś nie skoczył, skruszylibyśmy ją i spadłbyś.

— Jacy mili ludzie — stwierdziłem, ale byłem tak pełen wrażeń, że nie zostało mi miejsca na gorycz.