Выбрать главу

— Możemy dać wam czas — stwierdził przywódca. — Od lat zajmujemy się czasem. Nie możemy oczywiście iść w przyszłość lub w przeszłość, ponieważ czas jest jednowymiarowy. (Oczywiście — pomyślałem — każdy to wie.) Ale możemy zmieniać naszą własną szybkość w stosunku do ogólnego przepływu czasu. I możemy rozciągnąć tę zmianę na nasze najbliższe sąsiedztwo. Potrzeba jednego z nas na każdych czterech czy pięciu ludzi, których chcemy zmienić. Ilu macie ludzi?

— Mniej niż tysiąc — rzekł Ojciec.

— Jaka dokładność — odpowiedział przywódca, wykrzywiając usta, jakby znów miał rozpocząć kolejną kanonadę śmiechu. — Nie pomyliłeś się w żadnym miejscu po przecinku, prawda? To będzie wymagać mniej niż dwustu naszych. Ale oczywiście jeszcze mniej, jeśli się stłoczycie, jeśli będziecie wzajemnie dzielić się czasem. Tak, że może uda się to zrobić tylko z pięćdziesięcioma.

— Zrobić co? — zapytał Ojciec podejrzliwie.

— Nie wiem — odrzekł przywódca, uśmiechając się szeroko. — Oczywiście dać wam czas. Ile potrzebujecie, zanim wymrą wasi wrogowie? Pięćdziesięciu lat? Jeśli naprawdę ciężko popracujemy, oznacza to, że będziecie musieli pozostawać na małej powierzchni przez, powiedzmy, pięć dni. Czy to za długo? Jest to tym trudniejsze, im szybciej każemy, żeby płynął wam czas, ale jeśli chcecie najwyższego wysiłku, możemy wam dać sto lat w ciągu tygodnia.

— Sto lat czego?

— Czasu! — zaczynał się niecierpliwić naszą tępotą. — Siedzicie tutaj i mija, jak wam się wydaje, tydzień, kiedy poza naszym lasem przeszło sto lat. Wychodzicie, nie ma już żadnych wrogów, nikt was nie szuka, jesteście bezpieczni. Czy może się mylę? Może wasi wrogowie odznaczają się szczególną długowiecznością?

— Czy potrafią to zrobić? — zwrócił się do mnie Ojciec.

— Po tym, czego doświadczyłem w ciągu ostatniego roku, wierzę we wszystko — odrzekłem. — To oni sprawili, że myśleliśmy, iż księżyce się zatrzymały.

Przywódca wzruszył ramionami.

— To był drobiazg. To robiło jakieś dziecko. Zwołamy ochotników do tej roboty, a kiedy nas nie będzie, napełnij jezioro.

Potrząsnąłem głową.

— Napełnię jezioro, kiedy wrócicie.

— Dałem ci słowo!

— Powiedziałeś mi też, że zabić mnie to dla ciebie drobiazg, chociaż dasz słowo.

Uśmiechnął się ponownie.

— I może mimo wszystko to zrobię. Kto to wie? Nie ma nic pewnego na tym świecie, będziesz musiał się do tego przyzwyczaić.

A potem nagle nie było ani przywódcy, ani jego przyjaciół. Nie odwrócili się i nie odeszli, po prostu przestali tam być. Teraz domyślałem się: czas zrobił się dla nich nagle szybszy, mogli więc odejść, zanim nasze oczy zarejestrowały ich przejście.

— Jestem już stary — rzekł Ojciec. — To wszystko dla mnie zbyt wiele.

— Dla mnie także — odpowiedziałem. — Ale jeśli oznacza to, że możemy przeżyć, proponuję, żebyśmy spróbowali się przyzwyczaić.

Mimo wszystko było ich tylko trzydziestu, ale przywódca zapewnił, że prawdopodobnie tylu wystarczy. Wyruszyliśmy, zostawiając z tyłu jezioro, przywrócone do poprzedniej wielkości.

— Być może teraz cię zabijemy — rzekł przywódca, kiedy jezioro się wypełniło, ale zaraz się zaśmiał i mocno mnie uściskał. — Lubię cię! — krzyknął. Wszyscy zaczęli się śmiać. Nie zrozumiałem z czego.

— A teraz szybko — rozkazał przywódca, ale ku memu zdziwieniu nikt się nie pośpieszył.

Wtedy zrozumiałem, że oznaczało to, iż ich czas będzie biegł szybko, podczas gdy świat zewnętrzny będzie się wlókł w normalnym tempie. Był wczesny ranek, kiedy doszliśmy do miejsca, gdzie obozowała armia, ale zatrzymywaliśmy się i spaliśmy po drodze dwukrotnie. Cała nasza wyprawa trwała dziesięć dni według naszego czasu, podczas gdy dla naszej armii było to około dwudziestu czterech godzin. Tym razem Ojciec i ja zrozumieliśmy, do jakiego stopnia wyczerpaliśmy uprzednio nasze siły. Ku Kuei nie byli ospali, więc byliśmy dość zmęczeni za każdym razem, kiedy kładliśmy się na spoczynek. Ojciec i ja przeszliśmy poprzednio tę samą drogę, śpiąc tylko dwa razy.

Był to sprawny zwiad — oddaliliśmy się od armii na mniej niż dwadzieścia cztery godziny. Oby tylko po naszym powrocie armia była tam, gdzie ją zostawiliśmy.

Już z odległości kilometra było jasne, że coś się wydarzyło. Szliśmy wzdłuż brzegów długiego jeziora i już z oddali widzieliśmy pas łąk. Ale w miejscu, gdzie znad ognisk obozowych wciąż wznosił się dym, nie dostrzegliśmy wielkich stad koni. Nie było w ogóle żadnych koni. Nic.

Z wyjątkiem zwłok. Nie było ich wiele, ale wystarczająco, żeby cała historia stała się oczywista. Homarnoch, który upierał się, aby zaciągnąć swój wóz do lasu, mimo że było to bardzo kłopotliwe, leżał martwy przed jego zwęglonymi resztkami. Nawet Muellerowie nie mogą regenerować takich oparzeń na całym ciele… ale dla pewności, po śmierci odcięto mu głowę. Podobnie zatroszczono się o pozostałe trupy.

Wszystko to zrozumieliśmy po kilku chwilach spędzonych w obozie. Szukałem Saranny, wołałem ją. Jednak miałem nadzieję, że nie ma jej tu — lepiej, żeby była żywa wśród dezerterów, niż martwa tutaj. Ciągle ją wołałem, a Ku Kuei wkrótce dołączyli do mnie, szukając żywych wśród umarłych. To właśnie ich przywódca zawołał do mnie:

— Jeziorny Pijaku — krzyczał — tu jest ktoś żywy!

Poszedłem w jego kierunku.

— To kobieta! — krzyknął, a ja pośpieszyłem.

Ojciec już przy niej klęczał. Miała odcięte ręce i nogi. Miała poderżnięte gardło. Jej ciało już się regenerowało, ale niezbyt szybko. Nie była radem. Wciąż nie mogła mówić.

Przywódca Ku Kuei ciągle wypytywał, jak to jest, że jej rany goją się tak szybko i dlaczego nie wykrwawiła się na śmierć, aż Ojciec kazał mu zamknąć się na chwilę. Nakarmiliśmy ją, ona zaś popatrzyła na mnie tak, że me serce rozdzierało się na strzępy, a kikuty jej rąk wyciągnęły się ku mnie. Trzymałem ją w ramionach. Zaskoczeni Ku Kuei obserwowali nas.

— To chyba znaczy, że nie będziecie nas potrzebować — powiedział po chwili przywódca.

— Bardziej niż kiedykolwiek — odpowiedziałem, chociaż Ojciec mówił jednocześnie:

— To prawda.

— Więc któremu z was mam wierzyć? — zapytał.

— Mnie — nalegałem. — Nie potrzebujemy trzydziestu ludzi dla naszej armii. Ale teraz nie mamy dokąd pójść. Tylko nas troje. Mój Ojciec, Ensel Mueller. Saranna — moja żona. A ja nazywam się Lanik Mueller.

— Wypełniliśmy naszą część umowy — powiedział najgrubszy Ku Kuei. — Więc możemy się was pozbyć. Czy mamy was przenieść na skraj lasu?

Straciłem cierpliwość. Poruszyłem pod nim ziemię. Upadł ciężko na tylną część ciała i zaklął.

— Masz odruchy brutala — rzekł gniewnie. — Niech wszystkie twoje dzieci będą jeżozwierzami! Niech twój woreczek żółciowy wypełni się kamieniami. Niech odkryją, że twój ojciec całe życie był bezpłodny!

Zachowywał się tak poważnie i tak gwałtownie, że nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. A kiedy zacząłem się śmiać, twarz przywódcy zajaśniała szerokim uśmiechem.

— Jesteś taki jak ja! — zawołał.

Nie potrzeba było wiele, by zaprzyjaźnić się z Ku Kuei.

Ponieśli Sarannę, zadziwiająco troskliwie i uważnie jak na takich olbrzymich, otyłych ludzi. Zatrzymywali się na odpoczynek częściej, niż potrzebował Ojciec czy ja. Ojciec jadł chętnie olbrzymie przekąski, którymi Ku Kuei stale się z nami dzielili. Mnie nie chciało się przyjmować posiłków, natomiast przebywałem blisko Saranny i karmiłem ją. Był drugi dzień naszego marszu i szliśmy już wiele godzin, kiedy w końcu przemówiła.