Выбрать главу

Mieszkałem na tamtych wzgórzach przez tydzień, nie odzywając się do nikogo, wreszcie moja samotność wywołała jakieś drgnienie współczucia. Stałem na szczycie stromego wzgórza, patrzyłem daleko w dół i widziałem pasterza, który usiłował zmusić owce do wspięcia się na przełęcz prowadzącą do doliny ze świeżą trawą. Mężczyzna nie miał psa, co było dość niezwykłe, i owce rozbiegały się na boki, zamiast dążyć ku przełęczy. Kiedy człowiek ten w końcu się zatrzymał i usiadł na kamieniu, by popatrzeć, jak zwycięskie owce szukają paszy w dolince już niemal pozbawionej trawy, zszedłem ze wzgórza i stanąłem kilka metrów od niego, patrząc na owce. Nic nie rzekłem, gdyż nie było nic do powiedzenia — oferta pomocy wynikała z samego faktu, że jestem.

Pasterz przyjął ją. Wstał, zaczął popędzać owce i wydawać niskie, gardłowe krzyki, dla owiec wyraźne, ale z dalszej odległości zupełnie niesłyszalne. Owce zaczęły się ruszać, ale tym razem, kiedy wyrywały się na lewo, ja już tam byłem i krzycząc pędziłem je naprzód, kiedy zaś wyrywały się na prawo, natykały się na pomrukującego pasterza. W końcu owce poddały się i polazły po zboczu na przełęcz. Po drugiej stronie zbiegły na dół i zaczęły paść się w gęstej trawie.

Zostałem w dolinie z pasterzem całe popołudnie. Przebywałem w innej niż on części doliny. Uważałem jednak na jego owce i jeśli któraś odeszła od stada w moim kierunku, odsyłałem ją z powrotem. Pasterz jakby mnie nie dostrzegał. Nie odzywał się do mnie, tak że zastanawiałem się, czy pech nie zetknął mnie z niemową. Kiedy słońce schyliło się nad horyzont, wstał i zaczął gnać owce po dość łagodnej drodze do domu. Nie poszedłem za nim — pasterz jasno dał mi do zrozumienia, że na tej drodze nie potrzebuje mojej pomocy. Potem jednak, gdy wszedł na wzniesienie, odwrócił się, popatrzył na mnie przez chwilę i przywołał mnie gestem. Miałem iść do jego domu.

Szedłem za nim kilka kilometrów, zanim doszliśmy do grupy trzech niskich domów krytych strzechą. Wyglądały jak małe pagórki, dachy miały koloru pożółkłej trawy, ale dawały ciepłe schronienie przed zimnymi nocami. Od morza wiały silne północne wiatry, nawet w letnie wieczory, a głęboki prąd płynący przez Morze Humpińskie był lodowaty. Chociaż Britton było równie wysunięte na południe jak Wong, gdzie w lecie omdlewano z gorąca, noce nigdy nie bywały tutaj ciepłe, a zimy, chociaż zwykle bezśnieżne, mogły zabić każdego głupca, który po zachodzie słońca przebywał poza domem. Ktoś taki jak ja był oczywiście wyjątkiem: jeśli chciałem, mogłem zapaść się pod ziemię albo równie łatwo pobrać ciepło z otaczającego powietrza, bez względu na jego temperaturę. Oni jednak nie mogli wiedzieć o mnie takich rzeczy — dla nich byłem samotnym człowiekiem, narażającym się na śmierć podczas nocy spędzanych pod gołym niebem.

Mogła to być jedna z przyczyn, dla której pasterz zaprosił mnie do domu. Humpersi wiedzieli bardzo dobrze (wszystkie nowiny rozchodzą się szybko w podobnych odosobnionych miejscach), że nikt dotychczas mnie nie przyjął do siebie. Że choć spędzałem noc po nocy na wzgórzach, wciąż żyłem. Dodawało mi to w ich oczach potęgi i świętości, patrzono na mnie z nabożną trwogą. Kiedy jednak, pomagając pasterzowi, dowiodłem, że moje zamiary są przyjazne, zostałem zaakceptowany, nie jako jeden z nich, lecz jako ktoś, komu chętnie użyczą miejsca w swoich małych domach i z kim ochoczo podzielą się swymi skromnymi zapasami.

Kolacja składała się z gulaszu, a ponieważ żona pasterza nie wiedziała, że przyjdę, garnek był niewielki. Jedzenie wcale nie było mi potrzebne, wziąłem więc najmniejszą porcję, jaką wypadało mi wziąć, żeby nie sprawiać wrażenia, iż odrzucam poczęstunek. A kiedy garnek okrążył już wszystkich i gospodyni wyskrobała go do dna na swój własny talerz, pasterz popatrzył na mnie.

Po co? Czyżby ci ludzie modlili się przed posiłkiem? Czy może istniał jakiś zwyczaj, któremu musiał podporządkować się poczęstowany jedzeniem człowiek? Nie wiedziałem, więc uśmiechnąłem się i rzekłem:

— Nazywam się Jeziorny Pijak i ilekroć będę mógł uczynić dla was coś dobrego, zawsze to uczynię.

Pasterz poważnie skinął głową i zwrócił się do żony. Położyła dłonie na stole, zamknęła oczy i zaśpiewała:

Słońce w zbożu Chleb wypieka, Warzy strawę Dla człowieka. Dobrem w życiu Nas obleka.

Potem trójka dzieci, z których najstarsze nie miało więcej niż pięć lat, z nabożeństwem patrzyła, jak matka z własnego talerza nabiera łyżką trochę gulaszu i daje mężowi, który z powagą żuje i przełyka kawałki mięsa. Potem mąż nabrał gulaszu ze swego talerza i podał mi, a ja to zjadłem. Nie byłem pewien, co robić dalej, ale rytuał miał pewną wewnętrzną logikę, więc nabrałem gulaszu z własnego talerza i nałożyłem po trochu każdemu z dzieci. Popatrzyły na mnie rozszerzonymi ze zdziwienia oczami, ale zjadły, co im dałem.

Pasterz spojrzał na mnie ze łzami w oczach i rzekł:

— Zawsze będziemy cię z radością gościć.

Potem zabraliśmy się do jedzenia i gulasz znikł w ciągu paru minut.

Zrobili dla mnie miejsce w największym łóżku — ramie wypełnionej słomą i przykrytej kocami, a sami przygotowywali się do spędzenia nocy na podłodze z ubitej ziemi. Spałem na ziemi wielokrotnie podczas manewrów polowych w Mueller, na długo zanim ziemia w Schwartz nauczyła mnie przytulać się do siebie. Nie potrzebowałem wygody w czasie snu. Nie skorzystałem więc z ofiarowanego mi łóżka i zwinąłem się w kłębek na podłodze przy drzwiach. Spod drzwi mocno ciągnęło, ale dla mojego wytrenowanego w Schwartz ciała nie był to żaden problem i rodzice, choć się dziwili, położyli się spać na posłaniu ze słomy.

Rano byłem już jednym z rodziny i dzieci swobodnie trajkotały w mojej obecności.

— Glain — rzekł pasterz. Następnie spojrzał na żonę i rzekł: — Vran.

Od tej chwili, to co trzeba było powiedzieć, mówiono, chociaż konwersacja nigdy nie była ożywiona.

Psy pasterza zdechły w jednym tygodniu, niecały miesiąc temu i od tamtego czasu stracił prawie tuzin owiec, które przypadkowo odłączyły się od stada i których nie zdołał z powrotem zagnać. Początkowo pasłem owce z nim razem, a on równocześnie tresował szczeniaka, którego dostał od sąsiada. Później zostawałem w domu i zajmowałem się ogrodem warzywnym, gdyż jego żona spodziewała się czwartego dziecka i czuła się źle.

Z początku wytrącała mnie z równowagi konieczność wyciągania z ziemi tylu żywych kamieni i układania ich w martwe stosy. Już tak dawno niczego nie zabiłem, że trapił mnie nawet fakt, iż rośliny, które sadziłem, rosną tylko po to, by zostać zabite. W nocy zapytałem o to ziemię, ale jedyną odpowiedzią była obojętność. Miliardy roślinnych śmierci powodowały potężny dźwięk, ale ten rodzaj śmierci był konieczny dla życia. Po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że mimo wszystkich talentów Schwartzów, ich obsesyjne unikanie zabijania było, w dalekiej perspektywie, nieproduktywne. Podobnie zresztą nieproduktywny był sposób, w jaki Ku Kuei samolubnie władali czasem. Schwartzowie byli bardziej niewinni, niż wymagała tego od nich ziemia. W ten sposób inne istoty ludzkie nie miały szans, by chociaż dążyć do osiągnięcia niewinności.

To, co sprawiało skale prawdziwy ból, to krzyk śmierci niepotrzebnych i bezlitosnych, to wycie mordowanych. Słyszałem wszystkie dźwięki, czułem całe cierpienie, ale doszedłem do wniosku, że, poza Schwartz, śmierć była rzeczą normalną. Nawet zabijanie było częścią przyrody, jeśli dokonywano go z potrzeby. Przez całe życie jadłem martwe rośliny i zwierzęta, a jednak piasek mnie przyjął, kiedy rzuciłem się ze szczytu skały. Tak więc bez względu na to, co mówili Schwartzowie, wiedziałem, że w rolnictwie nie ma mordowania. Pracowałem ciężko i z pożytkiem dla Glaina i Vran.