Z czasem odwiedziły nas inne rodziny pasterzy i w końcu wszyscy przezwyciężyli swą nieśmiałość w mojej obecności. Wiedziałem, że wszystkim znane były opowieści i o tym, jak spędzałem noce na wzgórzach, i jak sypiałem na podłodze, w najzimniejszym miejscu. Mimo że wszyscy zwracali się do mnie „Jeziorny Pijaku”, podsłuchałem, iż używali imienia „Człowiek Wiatru”, legendarnej postaci, która przybywa, by leczyć lub zabijać, przyniesiona przez zimny wiatr i zabrana w końcu przez morze.
Nie byli przyzwyczajeni do tego, by wśród nich przebywał człowiek potężny i obdarzony prestiżem, nie wiedzieli więc, jak okazać mi szacunek; traktowali mnie zatem tak, jak traktowali siebie nawzajem. W miejscach, gdzie wszyscy cierpią taki sam niedostatek, jedyną nagrodą jest zaufanie i ja je otrzymałem. Nauczyłem się postępować z owcami, strzyc wełnę szklanym ostrzem, nie kalecząc zwierzęcia, pomagać przy koceniu się, rozpoznawać, kiedy owce są zdenerwowane, a kiedy chore. Poznałem glebę nie jako osobistego przyjaciela, jak w Schwartz i Ku Kuei, ale jako opornego sprzymierzeńca w walce z głodową śmiercią. Chociaż sam nigdy nie czułem głodu, znałem wyraz twarzy dzieci, kiedy były głodne. Dlatego ciężko pracowałem.
Poród Vran zaczął się tydzień przed terminem. Byłem wtedy sam z nią i z dziećmi. Bardzo szybko stało się jasne, że dziecko nie wydostanie się łatwo. Vran była w domu i wrzeszczała, a dzieci zostały ze mną na dworze. Matki z Humping rodzą dzieci bez żadnej pomocy, same — mężczyznom zakazany jest wstęp do domu w czasie porodu. Ale kiedy przestraszone dzieci siedziały w ogrodzie, położyłem się na ziemi i słuchałem wrzasków Vran, tak jak słyszała je ziemia. Wiedziałem, że śmierć jest blisko.
Jest czas przestrzegania zakazów i czas ich ignorowania, więc gdy usłyszałem szczególnie rozdzierający wrzask, który sygnalizował, że nadeszła fala jeszcze mocniejszych bólów, wstałem i wszedłem do domu.
Naga Vran przykucnęła na słomie w swym łóżku. Koce były usunięte. Ręce miała zanurzone w twardej darni pokrywającej ścianę, z bólu czepiała się gliny i korzeni. Spojrzała na mnie przestraszonymi oczyma, a ja zobaczyłem, jak ciągłym strumieniem wycieka z niej krew, wsiąkając w słomę.
Podszedłem do niej i ostrożnie ułożyłem ją w pozycji leżącej. Tak jak czyniłem to z kocącymi się owcami, sprawdziłem ręką, jak ułożone jest dziecko. W kanale rodowym była ręka i stopa.
Gdybym miał do czynienia z owcą, sprawa polegałaby po prostu na pchaniu i ciągnięciu. W przypadku kobiety takie postępowanie mogło zabić. Ale brak jakiejkolwiek pomocy też by ją zabił, wobec tego siłą ułożyłem dziecko w innej pozycji, łamiąc mu przy tym kręgosłup, i wyciągnąłem je. W pewnym momencie tej operacji Vran zemdlała.
Nie miałem kwalifikacji do operowania na poziomie genetycznym, ale leczenie ran i złamań było w Schwartz dość powszednim zajęciem. Uzdrowienie zarówno Vran jak i niemowlaka nie było dla mnie wielkim wyczynem, a kiedy słońce zachodziło i Glain wrócił do domu, znalazł żonę i syna w dobrym stanie. Szczerze mówiąc, Vran czuła się lepiej niż zwykle po porodach.
Nie wiem, co mu powiedziała — przespała przecież najgorsze momenty. Ale wiadomość się rozeszła i zaczęto mi przynosić chore zwierzęta oraz poszkodowane dzieci. Również kobiety przychodziły po poradę. Nie udzielałem porad. Jeśli pojawiał się problem, musiałem pójść i sam obejrzeć, na czym on polega. Byłem skrępowany nabożnym lękiem, z jakim się do mnie odnoszono, ale było to lepsze, niż żeby cierpieli, skoro mogłem temu zapobiec. Tak oto historia „Człowieka Wiatru” przeszła z legendy do rzeczywistości.
Jak sądzę, nieuniknione było to, że chociaż Humpersi pozostawali skryci w stosunku do obcych, wiadomość o mnie przedostanie się w końcu na zewnątrz. Pewnego dnia, w czasie mojej drugiej wiosny w Humping, sadziłem coś w ogrodzie, kiedy pojawił się mężczyzna na koniu. Samo posiadanie tego zwierzęcia czyniło go ważnym, a kiedy przedstawił się jako sługa Lorda Bartona, Vran natychmiast wybiegła z domu i zawołała mnie przynaglająco.
— To człowiek z domu na urwisku — powiedziała ze strachem.
Poszedłem.
— Mój pan życzy sobie cię widzieć — oznajmił jeździec.
— Kiedy skończę sadzenie — odrzekłem.
— Lord Barton nie jest przyzwyczajony do czekania.
— Więc powinien się radować, gdyż dzisiaj nauczy się czegoś nowego.
Wróciłem do ogrodu. Sługa odjechał.
Tego popołudnia trudno mi było skupić się na pracy w ogrodzie. Prawie dwa lata mieszkałem w Humping i chociaż radość nieczęsto tu gościła, to i żal również. Znalazłem miejsce, gdzie moje talenty były użyteczne i gdzie mnie akceptowano. Nikt nie uważał mnie za wroga. Miałem wokół siebie setki dobrych ludzi, na których przyjaźń mogłem liczyć.
Czy mogłem jednak pozwolić sobie na spotkanie z tym Bartonem? Czułem, jak oddalają się ode mnie dobre czasy w Humping: nie mogłem sobie pozwolić na to, by się z nim nie spotkać. Gdybym się opierał, sprowadziłoby to tylko kłopoty na Humpersów, szczególnie na Glaina i Vran. Jeśli pójdę, może to sprowadzić kłopoty na mnie. Prawie na pewno będą kłopoty. Mógłbym jeszcze przejść w czas szybki i poszukać sobie innego miejsca do życia.
Nie chciałem szukać innego miejsca do życia.
I kiedy tak wpychałem drewniany kolec w glebę i wrzucałem nasiona w powstałą dziurę, zdałem sobie sprawę, że w gruncie rzeczy byłem nie tylko zaniepokojony, ale również podekscytowany perspektywą zmian. Dwa lata przeszły i czegóż dokonałem? Ocalałem ludziom życie, niektórych uszczęśliwiłem, wielu pokochałem, część swego życia oddałem surowej ziemi. Wszystko to były godne sposoby spędzania czasu. Ale ja zostałem wychowany na następcę tronu w Mueller i może to właśnie ten fakt, a może ukierunkowana energia, którą odziedziczyłem po ojcu, sprawiały, że uważałem, iż muszę dokonać czegoś, co wstrząśnie światem, gdyż inaczej będę musiał przyznać, że moje życie nie ma żadnego znaczenia.
Dwa dni później sadzenie było zakończone i tego samego dnia, po południu, jak gdyby obserwował mnie z daleka, przybył sługa, wiodąc drugiego konia.
— Pojedzie pan? — spytał mężczyzna, tym razem pokorniej.
Nie odpowiedziałem nic, tylko wsiadłem na konia.
Przed domem zebrały się milczące dzieci. Vran patrzyła na mnie bez wyrazu. Podniosłem rękę w geście pożegnania. I Vran, łamiąc wszystkie zwyczaje, jakie widziałem wśród Humpersów, wybuchnęła przede mną płaczem i uciekła do domu. Przestraszyłem się, gdy zobaczyłem, do jakiego stopnia tacy niezależni ludzie mogli uzależnić się od kogoś, kto oddaje im do dyspozycji trochę swych uzdolnień i życzliwości.
Sługa nie jechał drogą. Na Wzgórzach Humpińskich nie było żadnych dróg prócz jednej, prowadzącej od nadmorskiego domu lorda do miasta Hesswatch, jakieś sto kilometrów na południe. Nasza podróż miała się skończyć tam, gdzie zaczynała się droga. Sługa obrał, zdaje się, marszrutę na wschód, do morza, a potem wzdłuż wybrzeża, w pewnej odległości od linii brzegowej, aż do domu na nadmorskim urwisku, które było właściwie szczytem wznoszącym się znacznie ponad wzgórzami Humpingu.
Niebo pociemniało od chmur. Kiedy zbliżaliśmy się do naszego celu, zerwał się wicher i przyniósł ulewę. Morze, zwykle takie spokojne, nagle spieniło się bałwanami, które nadchodziły od północy i rozbijały się o skały. Smagał nas wiatr i konie stały się niespokojne. Zsiedliśmy więc i ruszyliśmy piechotą. Sługa czuł się jakby niepewnie. Nie był Humpersem i wybrał drogę w głębi lądu, z dala od morza, które mogło wyglądać odstraszająco dla kogoś, kto widział bałwany tylko z rzadka. Niestety, nie poprowadził nas do drogi, ale zamiast tego zdołał zabrnąć w jakiś parów i wydawało się, że w ciemności nie uda się odróżnić północy od południa.