Łucznicy sprawiali wrażenie znudzonych i może trochę poirytowanych. Czyżby normalnie powinni mieć ten dzień wolny? Ustawili się niedbale, wybierając strzały. Łuczników było z tuzin, każdy wyglądał na fachowca. Kapitan straży, który eskortował mnie na miejsce egzekucji, podniósł rękę. Nie było żadnych wstępów, żadnych ostatnich słów, żadnego ostatniego posiłku (jasne, po co marnować jedzenie), żadnego, ogłaszania, o co mnie obwiniano. Kiedy kapitan opuścił rękę, strzały pomknęły w godnym podziwu szyku. Wszystkie utkwiły w mojej piersi i chociaż dwie zatrzymały się na żebrach, pozostałe weszły do środka. Cztery przedziurawiły mi serce, a reszta posiała spustoszenie w mych płucach.
To bolało. Wiedziałem, że nie muszę oddychać, że mój mózg może żyć niedotleniony znacznie dłużej niż mózg większości ludzi. Strzały zatrzymały wprawdzie pracę serca, ale tak długo, jak tkwiły w mym ciele, tamowały również częściowo wypływ krwi. Rana, mimo wszystko, była bardzo groźna, ból na tyle nagły i silny, że me ciało doszło do wniosku, iż umieram i przewróciło się.
Niestety, żołnierze nie rzucili się natychmiast, by wyciągać strzały, więc moje serce nie mogło zacząć się goić, a oceniłem, że byłoby niepolitycznie sięgać i wyciągać strzały własnoręcznie. Wszedłem więc w czas wolny — łagodny czas wolny, dzięki czemu wydawałem się sztywny, a to co żołnierze wyprawiali ze mną, zostawiało bolesne siniaki, ale moje muellerskie ciało potrafiło sobie z tym poradzić. Obliczyłem, że prawdopodobnie pozbędą się mego ciała w ciągu piętnastu minut — nie sprawiali wrażenia, by mieli się z tym ociągać — a to będzie równe pięciu czy sześciu minutom czasu subiektywnego. Będę miał jeszcze kilka sekund na usunięcie strzał i wygojenie się, zanim brak krwi nie spowoduje istotnych szkód. Mogłem żyć przez pewien czas bez oddychania, ale krew musiała krążyć.
Ledwo zmieścili się w czasie i przez jedną straszną chwilę, kiedy nieśli mnie obok pieca, bałem się, że praktykują tu kremację, a wtedy moja gra byłaby przegrana. Zamiast tego wrzucili mnie do dołu i wyrwali część strzał z mojej piersi. Rozdarli mi serce w miejscach, gdzie zaczynało się już zabliźniać wokół grotów, ale dzięki temu mógł się w końcu rozpocząć prawidłowy proces gojenia. Jak tylko skończyli przysypywać mnie ziemią, przeszedłem do czasu rzeczywistego, ugniotłem wokół siebie ziemię na tyle, bym mógł wyciągnąć resztę strzał i leżałem przez chwilę, gojąc rany. Kiedy wróciłem już jako tako do zdrowia, wszedłem znów w czas wolny — nie było sensu, bym znosił godzinami zamknięcie w grobie, skoro mogłem tego uniknąć — i wyszedłem dopiero wtedy, gdy według mojej oceny powinien nastać wieczór.
Był prawie świt Rozbudziłem ziemię wokół siebie, a ona wyniosła mnie łagodnie na powierzchnię. Rozłożyłem ręce, a ziemia stwardniała pode mną. Rozejrzałem się dookoła, sprawdzając, czy ktoś mnie nie obserwuje. Nikogo nie było.
Cmentarz, podobnie jak miejsce egzekucji, znajdował się przy południowym krańcu miasta, poza murami. Morze było blisko. Zapach gnijących odpadków na brzegu i krabów, które nie pamiętały, w jakim kierunku iść do wody, czyniły to miejsce niezapomnianym — jeśli nie dla wszystkich zmysłów, to przynajmniej dla mego nosa.
Postanowiłem nie popełniać dwa razy tych samych głupich błędów. Tym razem wejdę do miasta w sposób bardziej subtelny.
Wprowadziłem się w czas szybki i brodziłem wśród nędznych bud wokół murów, aż w końcu znalazłem coś, co ochrzciłem „Śmieciową Bramą”. Wszedłem do środka. Zobaczyłem Gill z najgorszej strony. W późniejszych latach widziałem wiele miast, ale jeśli chodzi o błoto i śmieci Gill jest królową ich wszystkich. Położenie na przesmyku między Landlock i Slashsea uczyniło z Gill największą kupiecką Rodzinę Wschodu. Jednak bogactwa w samym Gill nie było widać — bogacze przenieśli się na wschód, w góry. Zbudowali tam drewniane lub kamienne dwory, jakich mogliby im pozazdrościć książęta z innych Rodzin.
W Gill bieda i handel spowodowały, że miasto zabudowano chaotycznie. Domy towarowe, manufaktury i hurtownie ustępowały slumsom, burdelom oraz kasynom gry. W nocy miasto musiało być warte zwiedzania. Wczesnym rankiem czyniło wrażenie znużonego. I wciąż nieco pijanego.
Wzdłuż drogi do Śmieciowej Bramy porozrzucane były zwłoki. Minąłem wóz wyładowany trupami, stojący pośrodku drogi. Kilku mężczyzn, wyglądających niewiele zdrowiej niż ich ładunek, ze znużeniem wrzucało następny kawał ludzkiego ciała na wóz, by zawieźć go na cmentarz. Niewiele jest miejsc, gdzie ceni się życie ludzkie, ale to było pierwsze miejsce, jakie widziałem, gdzie nawet ubodzy (zwłaszcza ubodzy, którzy często bardziej troszczą się o swych zmarłych niż bogaci) mieli tak mało szacunku dla zmarłych, że wyrzucali ich na ulicę jak śmiecie.
Pałac gubernatora Gill, obecnie sztab Sojuszu Wschodniego, wznosił się w dzielnicy handlowej, jak brodawka wśród pieprzyków: nie uczyniono nic, żeby upiększyć ten gmach. Była to tylko szara kamienna bryła, tkwiąca pośród mniejszych i może dlatego bardziej przytulnych budowli, wypełnionych tkaninami, solonym mięsem i skórami.
Trudno było dostać się do pałacu. Bramy szczelnie zamknięto, przy każdej stali strażnicy w ten sposób, że mieli je za plecami. Przemknięcie się, nawet w czasie szybkim, nie było możliwe, przynajmniej nie przez drzwi. Gdybym ogłuszył strażnika, zwróciłoby to zbyt wiele uwagi. A gdybym przeszedł na siłę, w czasie szybkim, mogłoby to go zabić.
Musiałem poczekać do przedpołudnia, aż pojawią się wchodzący i wychodzący. Tak więc z powodu nostalgii (i prawdopodobnie podświadomie planując małą zemstę), poszukałem bramy, przy której zostałem zatrzymany poprzedniego dnia. Kiedy szedłem po ulicach, ogarniało mnie coraz większe przygnębienie. Zastanawiałem się, czy Gill był rzeczywiście wyjątkowo nędznym miastem, czy może też wszystkie miasta, nawet Mueller nad Rzeką, wyglądają tak źle dla tych, którzy nie mają pieniędzy. Humping, dzika, górzysta kraina, obchodziła się łagodniej ze swymi mieszkańcami, niż ta sztuczna pustynia z błota i kamienia.
Kiedy zbliżałem się do bramy, dostrzegłem z pewnej odległości, że wóz katowski już działał. Jaki pracowity dzień miał przed sobą! Myślałem przez chwilę, że może by złamać mu oś, ale doszedłem do wniosku, że szkoda na to czasu i zachodu. Zamiast tego udałem się do bramy, nie spoglądając prawie po drodze na wóz i więźniów w kapturach. Znalazłem to, czego szukałem. Kapitan, który tak ponuro wiózł mnie na śmierć poprzedniego dnia, przebywał w pomieszczeniu dla straży o zamkniętych na klamkę drzwiach. Otworzyłem je i wszedłem do środka. Ustawiłem się dokładnie naprzeciw kapitana, który był sam w pomieszczeniu, i wszedłem w czas zwykły. W Ku Kuei bardzo często widziałem, jaki to ma skutek — z jego punktu widzenia po prostu zmaterializowałem się z niczego.
— Dzień dobry — odezwałem się.
— Mój Boże — jęknął.
— Ach, odpowiedziałeś. To było bardzo irytujące, że wczoraj nawet nie chciałeś mnie wysłuchać przed wywiezieniem i zabiciem.
Jego przerażenie było rozkoszne.
— Nie jestem człowiekiem mściwym, ale od czasu do czasu rzeczy tego rodzaju są zbawienne dla ducha. Nie będę ci długo zawracał głowy. Po prostu interesuje mnie ta rzeź, którą tu urządzacie. Na przykład, kto decyduje o tym, kto ma umrzeć?
— P… Percy. Król. To nie moja wina. Nie decyduję o niczym…
— Dajmy temu spokój, nie będę tu się zajmował sądami. Jak wielu ludzi dziennie zabierasz od bram miasta na cmentarz?
— Niezbyt wielu. Naprawdę. Ciebie wczoraj, Lorda Bartona dzisiaj i nie mogę sobie przypomnieć, żeby w ciągu ostatnich miesięcy był jeszcze ktoś. I zazwyczaj bierze się ich, kiedy wyjeżdżają, nie kiedy przybywają.