Выбрать главу

Starałem się nie okazywać szoku. Barton! Zignorował moją radę i przyjechał tu mimo wszystko.

— Robisz to bardzo sprawnie — rzekłem.

— Dziękuję — powiedział.

— Co się z tobą stanie, jeśli coś pójdzie źle?

— Wszystko zawsze idzie dobrze.

— Ale jeżeli?

— Będę miał kłopoty — odrzekł.

Czuł się już pewniej w mojej obecności i podejrzewałem, że za chwilę wyciągnie rękę, by sprawdzić, czy nie jestem duchem.

— Więc już masz kłopoty — rzekłem. — Gdyż Barton nie umrze. A gdyby przypadkiem udało ci się go zabić, zjawię się po ciebie w ciągu godziny. Możesz mieć nie wiem ile kłopotów z powodu tego, że on nie umrze, ale pamiętaj, że to nic w porównaniu z tym, co ci się zdarzy, jeśli go zabijesz. A teraz życzę ci wspaniałego poranka.

Przeszedłem w czas szybki, ale zatrzymałem się na chwilę i odwróciłem do góry nogami kałamarz nad jego głową.

Biegłem bardzo szybko ulicami i wkrótce znalazłem katowski wóz. Gdybym dokładniej przyjrzał się mu poprzednio, rozpoznałbym Bartona po ubraniu — miał na sobie to samo, co tamtego dnia w skalnym domu. Wspiąłem się na wóz, a potem na chwilkę zwolniłem do czasu rzeczywistego, by szepnąć: „Nie martw się, Barton, jestem przy tobie”. Potem znowu w czasie szybkim wydostałem się z wozu. Woźnica mnie nie zauważył, a gdyby spostrzegł mnie jakiś przechodzień, tylko by mrugnął i pomyślał, że to prawdopodobnie alkohol z poprzedniego wieczora wciąż krąży w jego krwi.

Dostałem się na plac egzekucyjny i ukryłem się za stertą słomy. Wóz dotarł tutaj po pół godzinie. Potem powtórzono rutynowe czynności z poprzedniego dnia: łucznicy ustawili się rzędem, bardzo niedbale, a ich dowódca — nie był nim kapitan sprzed bramy — uniósł ramię. Przeszedłem w czas szybki i wszedłem na placyk między Bartonem i łucznikami. Spacerowałem tam i z powrotem (stawałem się widoczny, kiedy nazbyt długo zatrzymywałem się w jednym miejscu) do chwili, gdy ramię dowódcy opadło i strzały pomknęły. Wtedy zebrałem je w locie, zdjąłem ostrożnie kaptur z głowy Bartona, przebiłem strzałami i umieściłem ostrożnie w słomie, dokładnie za piersią Bartona. Potem odszedłem z powrotem do mojego ukrytego punktu obserwacyjnego i patrzyłem.

Dopiero po sekundzie czasu prawdziwego, łucznicy zorientowali się, że Barton nie ma kaptura na głowie i że nic nie sterczy mu z piersi. Wtedy dowódca rozkazał gniewnie, by łucznicy zebrali strzały. Był wściekły, że spudłowali, ale trochę przycichł, gdy znaleziono w słomie kaptur i tkwiące w nim strzały. Przecież nie mogły się one znaleźć bezpośrednio za Bartonem w żaden naturalny sposób.

Barton uśmiechał się.

— Nie wiem, jakie wyprawiasz sztuczki — powiedział wściekle dowódca (w jego głosie wyczuwało się jednak strach) — ale będzie lepiej, jeśli przestaniesz.

Barton wzruszył ramionami, a dowódca ustawił łuczników do następnej próby. Wszedłem znów w czas szybki. Chciałem skończyć z tym natychmiast. Każdemu łucznikowi wpakowałem w nadgarstki po jednej ze strzał schwyconych przeze mnie w locie. Wziąłem ich więcej z kołczana jednego z łuczników i nadziałem na nie dłoń dowódcy, przytwierdzając mu ją mocno do biodra. Podobnie postąpiłem z trzema ludźmi, którzy stojąc obok, przyglądali się egzekucji. Potem wróciłem na swój poprzedni punkt obserwacyjny i do czasu rzeczywistego.

Ryk bólu wydobywający się z kilkunastu gardeł zawiadomił mnie, że moja praca była skuteczna. Łucznicy rzucili łuki i chwycili za zranione nadgarstki. Szok był znacznie większy niż ból, jakiego doznawali. Nie każdego dnia wypuszczasz strzałę, a ona zawraca i trafia w ciebie.

Barton wykazał zadziwiającą przytomność umysłu. Powiedział z wyższością:

— To drugie ostrzeżenie dla was. Nie będzie trzeciego.

— Co się dzieje?! — krzyknął dowódca.

— Nie znacie mnie? Jestem ojcem imperatora. Jestem Lord Barton z Britton. A dla pospólstwa przelewanie krwi królewskiej jest zbrodnią.

— Proszę o przebaczenie! — zawołał dowódca.

Kilku łuczników mu zawtórowało, ale większość była zbyt zajęta tamowaniem krwi.

— Jeśli chcecie przebaczenia, wracajcie do koszar i nie róbcie mi dzisiaj już więcej kłopotów.

Chcieli przebaczenia. Wrócili do koszar i nie robili mu tego dnia już więcej kłopotów. Natychmiast po ich odejściu rozejrzał się za mną i znalazł mnie — leżałem na stercie słomy śmiejąc się. Podszedł, ale był trochę zdenerwowany.

— Koniecznie musiałeś czekać do ostatniej chwili, prawda?

— Powiedziałem ci, żebyś się nie martwił.

— Spróbuj się nie martwić, kiedy tuzin łuczników celuje ci w serce.

Usprawiedliwiałem się wylewnie, wyjaśniając, że chciałem posiać wśród ludzi z Gill trochę lęku przed siłami nadprzyrodzonymi. Zgodził się przynajmniej, żeby już nie wspominać o tej sprawie, ponieważ ja przecież go ocaliłem, a on zlekceważył moje polecenie, by pozostał w Humping. Opuściliśmy miejsce egzekucji i skierowaliśmy się do miasta. Barton odezwał się:

— Z pewnością nie spodziewają się, że wrócimy do miasta po tym, jak próbowali zabić nas obydwóch — zaśmiał się. — To było zabawne. Nie chciałbym być żołnierzem, który składa o tym raport mojemu drogiemu synkowi, Percy’emu. Ale czym ty jesteś, powiedz? — zapytał.

— Człowiekiem Wiatru — rzekłem.

— Nie wiem, co się stało ze światem — odrzekł. — Wszystko wydawało się takie rozsądne i naukowo uzasadnione, dopóki nie odkryłem, że mój syn jest oszustem i potrafi ukryć przede mną moje własne wspomnienia. A teraz przychodzisz ty. Kapitan przy bramie powiedział mi, że wczoraj zostałeś uśmiercony i pochowany.

— Rozmawiał z tobą? Wobec mnie nie był taki towarzyski — rzekłem.

— Nie zmieniaj tematu, młody człowieku. Oskarżam cię o gwałcenie praw przyrody.

— Cnota przyrody jest nietknięta. Znam po prostu kilka innych praw.

Doszliśmy do Bramy Śmieciowej. Strażnicy nie byli zbyt czujni i — co nas nie zaskoczyło — nie ogłoszono jeszcze alarmu. Jednak rzucaliśmy się w oczy, choćby dlatego, że między nami zachodził spory kontrast. Barton miał na sobie kosztowne ubranie, a ja całkowicie wiejskie, jak Humpers. Musiałem zabrać lorda z ulic miasta na czas, gdy będę realizował swój pierwotny zamiar: złożenia wizyty Percy’emu. Więc zaprowadziłem go do burdelu, który zauważyłem w czasie moich poprzednich wędrówek po ulicach.

Zarządca, stetryczały starzec, był dość zirytowany, że zawracamy mu głowę rano.

— Nie otwieramy przed południem — rzekł nam. — Dopiero późno po południu.

Barton miał przy sobie pieniądze, i to sporo. Byłem zdziwiony, że kaci ich nie zabrali. Może zamierzali zaczekać, aż lord stanie się trupem, tak żeby nie wiedział, iż go obrabowano. Była to delikatność, o którą dotychczas nigdy nie podejrzewałbym żołnierzy. Pieniądze, wyłożone na stół, posłużyły do wcześniejszego niż zwykle otwarcia instytucji.

— Pełna usługa? — zapytał zarządca.

— Po prostu łóżko i milczenie — odrzekłem, ale Barton popatrzył na mnie z gniewem. — Czuję się jak dziewiętnastolatek, a ty spodziewasz się, że w takim miejscu będę cały dzień spał? Chcę najmłodszą dziewczynę. I żeby nie miała żadnych wstrętnych chorób — zażądał. Potem zreflektował się i dodał: — Ale, oczywiście, musi być w odpowiednim wieku.

Zarządca zrobił minę, jakby starał się zgadnąć, co oznacza „odpowiedni wiek”.