— Nie mam nic pod spodem — przyznałem.
— Idź więc do pokoju z tyłu — mam dwa pokoje — i podaj mi je nad zasłoną.
Nie trzeba było mnie poganiać. Zdjąłem koszulę i spodnie, pamiątki po Glainie i Vran z Humpingu, i wręczyłem je dziewczynie. Potem położyłem się na łóżku, które okazało się zadziwiająco miękkie; luksusy jak w Mueller, tutaj, w krainie owiec. Zapadłem się w łóżko, nago, rozciągnięty, aby wyschnąć i odpocząć. Było to przyjemne po miesiącu nieustannego podróżowania i męczących godzinach na morzu.
Zasnąłem.
Nie jestem pewien, co mnie zbudziło. Nie mogłem spać długo — niebo praktycznie się nie zmieniło, wciąż pozostawało ciemne od chmur, ale nie była to noc. Zapach gulaszu roznosił się po domu. Potem otworzyły się drzwi.
Stała w drzwiach, naga. Miała młode ciało. Boleśnie przypomniało mi ono ciało Saranny, kiedy byliśmy dziećmi, nastolatkami, zanim opuściłem Mueller tak wiele lat temu. Wciąż byłem nastolatkiem, prawda? Ale wydawało się, że miało to miejsce już zbyt dawno, bym w to wierzył. Pragnąłem tej dziewczyny. A może pragnąłem powrotu swej młodości? Nie wiem, jakie były moje motywy, ale dziewczyna z pewnością chciała, bym jej pożądał: wynikało to jasno z jej nagości, z jej uśmiechu.
Chciała, bym jej pragnął. Czy była to ta sama nieśmiała kobieta, która przyprawiła mnie o rumieniec?
Coś tu nie pasowało. Wiele rzeczy nie pasowało. Kiedy weszła do izby i uklękła na łóżku, zdałem sobie sprawę, jak bardzo nieprawdopodobne było, że takie stworzenie jak ona mieszka w takim odosobnieniu, tak blisko wybrzeża i nie jest niepokojone przez nikogo. Zdałem sobie sprawę, jakie to było dziwne, że deszczowe chmury pojawiły się znikąd, że nie zaniepokoiło ją trzęsienie ziemi, które mogło zburzyć jej dom, i to, że mimo swej słodyczy i nieśmiałości klęczała na mnie okrakiem, z rękami skrzyżowanymi na piersiach.
Wszedłem w czas szybki. Nóż znajdował się tylko na szerokość dłoni od mego gardła. Naga dziewczyna stała się teraz wynędzniałym, brzydkim starcem. Nigdy przedtem na ludzkiej twarzy nie widziałem wyrazu aż takiej złośliwości i nienawiści. Oczy miał wodniste i głęboko osadzone, twarz wycieńczoną z nędzy. Nie miałem wątpliwości, o co mu chodzi. Jego ciało jak szkielet wołało o mięso. W porównaniu z nim byłem tłusty.
Łóżko, na którym leżałem, wcale nie było miękkie. Była to deska, przy tym tak twarda i nieelastyczna, że kiedy niezgrabnie wyśliznąłem się spomiędzy jego nóg, wcale nie sprężynowała. Stałem przez chwilę, zastanawiając się, co robić. Drzwi do kuchni pozostawały wciąż otwarte. Wszedłem tam i przekonałem się, że garnek nie tylko nie był pełen zimnego gulaszu, ale zarastała go warstwa kurzu: nie używano go od dawna. Żaden ze szczegółów nadających wnętrzu miłą, domową atmosferę nie był prawdziwy — wszystkie zniknęły, ustępując miejsca prymitywnym ścianom z murawy, klepisku i wszechogarniającemu brudowi.
Brud w istocie wydawał się nie do opisania. Tak jak gdyby mężczyzna, mogąc żyć wśród złudzeń, nie troszczył się, by uczynić otoczenie choć odrobinę znośnym. Czy własne złudzenia również jego samego zwodziły? Być może. A jednak, uświadomiłem sobie, włożył już moje ubranie, a nie widziałem nigdzie ani śladu jego odzieży. Więc wcześniej był nagi? Bieda przerażająca. Nigdy nie widziałem istoty ludzkiej żyjącej w tak prymitywnych warunkach, poza Schwartz, ale tam ubóstwo było pełne godności, ponieważ Schwartzowie byli naprawdę odziani w światło słoneczne i powietrze.
Na zewnątrz nawet kwiaty okazały się cierniami i zakurzoną, szarą trawą. Chata przechylała się, prawie waliła. Nie dostrzegłem śladu żadnej szczeliny w ziemi, a deszcz, podobnie jak trzęsienie, był złudzeniem.
Nie miałem wobec tego wątpliwości, że Anderson jest tym właśnie miejscem, którego szukam. I bez wątpienia moja decyzja była właściwa. Jeśli istniało przeciwieństwo do tego, czym powinien być świat, było to właśnie Anderson: z wyglądu piękne, ale w rzeczywistości złe, brudne, nędzne i mordercze.
Wróciłem z powrotem do domu, do malutkiej przybudówki, która w złudzeniu była sypialnią, i wyjąłem nóż z ręki starca. Potem wszedłem w czas rzeczywisty. Starzec stał się znów dziewczyną. Szarpnęła się nagle i jedną dłonią chwyciła drugą, z powodu bólu wywołanego szybkim wyrwaniem noża. Spojrzała w moim kierunku i na jej twarzy pojawiło się przerażenie. Kopnąłem ją w krocze i nagle stała się starcem skręcającym się z bólu na podłodze.
— Kim jesteś — zawołał. — Czyim jesteś snem?!
— Twoim — odrzekłem.
Otrząsając się trochę z wrażenia, powiedział obrzydliwym tonem:
— Mnie udają się lepsze sny, kiedy śpię. Myślałem, że jesteś prawdziwy, sądząc po tym, jak przestraszyłeś się trzęsienia ziemi.
Sięgnąłem i przesunąłem mu po gardle końcem drewnianego noża. Potem, nagle, jakieś ręce od tyłu ujęły mnie za gardło. Nawymyślałem sobie od durniów i wszedłem w czas szybki. Mężczyzna zniknął z podłogi przede mną i teraz przechylał się nad mymi plecami, próbując mnie udusić. Rozerwałem jego uchwyt, a potem stanąłem za nim. Natychmiast, jak wszedłem w czas rzeczywisty, podniosłem go i wepchnąłem z sypialni do kuchni. Wrzeszczał cały czas — połamałem mu wszystkie palce, wyzwalając w czasie szybkim swoją szyję.
Ale iluzja rozciągała się nawet na zmysł dotyku i nagle starzec znów znalazł się za mną, tym razem z nożem, którym dźgnął mnie z tyłu w nerki. W tej chwili byłem już zmęczony bólem, więc nie próbowałem dalej walczyć ze starcem i wybiegłem z domu. Natychmiast zaczęło się trzęsienie ziemi. Wymagało to ode mnie olbrzymiej siły woli, ale poszedłem prosto przez szczelinę, która rozwarła się przede mną. Grunt był solidny. Potem, kilkanaście metrów od domu, położyłem się na ziemi i tak szybko jak mogłem wywołałem trzęsienie, które pochłonęło dom w olbrzymie zapadlisko.
Leżałem na powierzchni ziemi, a ona drżała pode mną. Ale nie było to trzęsienie, które przechodziło przeze mnie jak socha przez dobrą glebę. Był to wrzask śmierci. Nie wrzask człowieka mordowanego w bitwie bronią, nie wrzask niezliczonych mężczyzn, kobiet i dzieci zabieranych przez chorobę, głód, ogień lub powódź. Był to wrzask kogoś zamordowanego przez samą ziemię, bez jej woli, i wrzask wzmacniał się tysiąckrotnie, aż mnie napełnił, i ja również wrzasnąłem.
Wrzeszczałem, aż przestałem czuć własne uszy. To nie był ból fizyczny. Kiedy się skończył, nie zostawił żadnych śladów w mięśniach ani napięcia, którego nie można było złagodzić. Ból był w tej części mnie, która tworzyła wspólnotę z ziemią, i kiedy mną wstrząsał, zastanawiałem się przez chwilę, czy od tego nie umrę.
Nie umarłem. Ale kiedy mój własny wrzask zamarł w ciszy, spojrzałem i zobaczyłem, że ziemia zamknęła się znowu, nie zostawiając żadnego śladu domu, ani jego smutnych, nie istniejących kwiatów. Chciałem wszystko odwołać, wywołać znowu wstrętnego starca, niech jego życie trwa dalej, mimo tego że jego osobowość nie powinna trwać. Zasłużył sobie na śmierć, chociaż nic nie zasługuje na śmierć i mogłem oszaleć w tym momencie, bo potrzebowałem, by ponownie pojawił się dom, mężczyzna i życie, ale wiedziałem, że wszystko to musiało być zniszczone, lecz potem z jakiegoś powodu myślałem o Ojcu rozdętym przez wody jeziora. Myślałem o tysiącach żołnierzy i cywilów z równiny Rzeki Buntowników, zabitych lub wypędzonych z domów, kiedy Nkumai, prowadzeni przez siewcę złudzeń z Anderson, pozostawiali na swej drodze zgliszcza i ruiny. Pomyślałem o milionach śmierci, które spowodowali lub jeszcze spowodują, o miliardzie ludzi ciemiężonych i uciskanych, i gdy to wszystko wyważyłem, czułem, że zniszczenie Anderson jest jak najbardziej słuszne i pozwoliło mi to zachować zdrowie psychiczne; podniosłem się z ziemi i ze znużeniem polazłem do skał schodzących ku morzu.