— Wiem, na czym polega wojna — rzekł Helmut z pogardą — i odrzucam ją.
— Oczywiście, odrzucasz ją. Kto może zabić ciebie? Nigdy nie umrzesz. Ale tam mieszkają miliony ludzi, którzy mogą umrzeć, i jeśli ktoś przyjdzie do nich z mieczem w ręku i powie: „Masz mnie słuchać albo zabiję ciebie, twoją żonę i dzieci”, cóż ma zrobić? Słucha. Słucha, nawet kiedy jest bohaterem, gdyż wie, że każdy, kto mam moc zabijania i chce jej użyć, pokona wszystkich wrogów, jeśli nie będą oni mieli podobnej chęci zabijania. Zdolność kradzieży cudzego życia jest na tym świecie mocą najwyższą i wobec tej mocy wszyscy inni są słabi.
— Nie jesteśmy słabi.
— Nie jesteście ludźmi. Ludzie są śmiertelni. Możecie zaśmiać się żołnierzom w nos i wystawić skalny mur, który nigdy ich tu nie wpuści. Możecie stać na tym murze i patrzeć jak ich wnuki i prawnuki starzeją się i umierają, i nigdy nie zrozumiecie, jak to jest, że tamci wciąż się czegoś boją. Boją się, ponieważ deszcze mogą nie nadejść, a jeśli nie będzie zbiorów, umrą z głodu. Ponieważ powodzie albo trzęsienia ziemi mogą zabrać im życie bez ostrzeżenia. Najbardziej jednak boją się tego, że nocą przyjdzie ktoś inny, podniesie miecz i na zawsze wytnie ich ze świata. Boją się śmierci! Czy przynajmniej możecie sobie wyobrazić, co to oznacza?
— My również boimy się śmierci — rzekł Helmut.
— Nie, Helmut, was śmierć oburza. Napełnia żalem. Ale jeśli chodzi o wasze własne życie, doskonale wiecie, że nikt w ogóle nie może mu zagrozić. Śmierć to coś, co przytrafia się komu innemu.
— I właśnie z powodu tego wszystkiego chcesz, żebyśmy zabijali ludzi? Chcesz, żebyśmy zrobili to samo?
— Nie, nie chcę tego. Chcę, abyście mi pomogli powstrzymać każdego na tej planecie, kto chciałby zostać niezwyciężonym. Chcę zniszczyć Ambasadory, tak żeby żadna Rodzina nigdy nie była w stanie podnieść żelaznej broni przeciw broni drewnianej. Chcę również zniszczyć Andersonów, oni bowiem, tak jak żelazo, zabijają bezsensownie i nie można ich pokonać.
— Czymże będziemy się od nich różnić, jeśli będziemy zabijać tych, których działania nam się nie podobają?
— Nie wiem! Może gdzieś we wszechświecie znajduje się miara, według której osądzane są ludzkie czyny, i ci, którzy zabijają innych, by osiągnąć władzę, będą sądzeni surowiej niż ci, którzy zabijają tych uzurpatorów, by zyskać wolność. A jeśli nie ma takiego miejsca we wszechświecie, gdzie człowiek walczący ze złodziejami wolności nadal jest nazywany człowiekiem dobrym, to nie sądzę, by we wszechświecie istniały takie rzeczy jak dobro i zło, i jeśli to jest właśnie tak, wtedy to wszystko nie ma znaczenia i nie zrobiłoby wtedy żadnej różnicy, czy byście ich zabili, czy też nie, ale to nie może być prawda, to nie może być właśnie tak, to przecież naprawdę jest różnica, nadchodzi czas, kiedy trzeba zabierać życie, aby — posłuchajcie mnie dobrze — aby…
Ale nie było sposobu, by ich przekonać. Teraz widziałem to jasno. Obserwowali mnie beznamiętnie, a ja rozpaczałem.
— Dobrze więc. Nie mogę was zmusić. Nikt nie może skłonić was siłą do niczego. — Gorzko rzucałem im zniewagi. — Trzymacie swoją wolność jak jakąś nagrodę, a możecie przecież dopomóc innym, by stali się wolni. Ale jesteście zbyt samolubni, by wyciągnąć rękę i również tamtych obdarzyć wolnością. Cieszcie się swoją wolnością, cieszcie się swą nieśmiertelnością, i mam nadzieję, że kiedyś w przyszłości uda się wam odkryć, po co właściwie wiecznie żyjecie. Nie ma z was bowiem pożytku dla nikogo, nawet dla was samych.
Odwróciłem się i odszedłem tą samą drogą, którą przybyłem, ku Huss, ku cywilizacji i ku beznadziejności. Szedłem już długie godziny, gdy zorientowałem się, że ktoś idzie bezpośrednio za mną. Był to Helmut i wyglądał inaczej. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, dlaczego. To jego długie włosy, które nie były już posiwiałe ze starości.
— Laniku — powiedział znacznie młodszym głosem. — Laniku, muszę z tobą porozmawiać.
— Po co? — zapytałem, nie śmiejąc przypuszczać, że moje słowa mogły w ogóle wywrzeć na nim jakieś wrażenie.
— Ponieważ mnie kochasz. Kiedy słyszałem, jak mówiłeś w ten sposób, zdałem sobie sprawę, że kocham cię również. Mimo wszystko.
Zatrzymałem się więc i usiadłem na piasku. On też.
— Laniku, musisz coś zrozumieć. Nie jesteśmy głusi na problemy innych. Słyszeliśmy cię. Zrozumieliśmy. I chcemy osiągnąć cel, który postawiłeś. Naprawdę chcemy zniszczyć Ambasadory. Nienawidzimy Andersonów, ich zbrodni i ich szachrajstw, równie silnie jak ty — nie ma dla nas nikogo gorszego od tych, którzy mordują nie z gniewu, urazy czy zemsty, albo z powodu mniemanego poczucia obowiązku, lecz mordują dla zysku. Czy to rozumiesz? Nienawidzimy tego samego co ty. I pragniemy, żeby zostało to zniszczone.
Ale, Laniku, naprawdę nie możemy tego zrobić. Czy sądziłeś, że nasza nienawiść do zabijania to tylko przekonanie, tylko uczucie, jedynie — życzenie, żeby nie było więcej cierpień? My po prostu nie możemy zabijać. To proste. Nawet w tej chwili jeszcze cierpimy z powodu pieśni śmierci wśród skał. Ale ty przecież słyszałeś wrzask ziemi, kiedy kazałeś jej zabić tego człowieka w Anderson. Naprawdę słyszałeś to. Jakie to było?
— Była to najgorsza rzecz, jaką przeżyłem — odpowiedziałem uczciwie.
— Cóż, Laniku, lepiej komunikujesz się z ziemią niż my wszyscy. Powiedzieliśmy ci o tym przed laty, kiedy nas opuszczałeś. I nikt z nas nie byłby w stanie usłyszeć tego wrzasku tak wyraźnie jak ty. Ale gdybyśmy mieli zniszczyć Anderson, musielibyśmy pogrążyć wyspę w morzu i ziemi, całkowicie usunąć ją z powierzchni planety. Wiesz równie dobrze jak ja, że nie ma wśród nas takiego, który sam mógłby to zrobić.
Skinąłem głową.
— Miałem nadzieję, że rada…
— To jest właśnie problem, Laniku. Rada to zbiór indywidualności. Słabych indywiduów, jak ja. Razem moglibyśmy wykręcić i obrócić ziemię w sposób niewyobrażalny. Moglibyśmy w kilka chwil pogrążyć Anderson w morzu. Moglibyśmy zbudować w godzinę łańcuch górski od jednego krańca świata do drugiego. Moglibyśmy, jeśli byłoby to kiedykolwiek potrzebne, wziąć tę całą planetę i zepchnąć ją z orbity, żeby stała się chłodniejsza lub cieplejsza, bliższa lub dalsza od słońca.
Ale gdybyśmy zabili wszystkich w Anderson, zatapiając wyspę w morzu, wrzask, który słyszałeś przy zabijaniu jednego człowieka, byłby wzmocniony setki tysięcy razy. Czy możesz to zrozumieć? Trzy czy cztery setki naszych ludzi musiałoby znosić te setki tysięcy wrzasków. Każdy z nas musiałby znieść wrzask setki razy straszniejszy od tego, który słyszałeś ty. I, co gorsza, ponieważ bylibyśmy radą, przeniknęlibyśmy głębiej do serca ziemi, niż kiedykolwiek udałoby się to tobie, a jednak wciąż pozostawalibyśmy indywidualnościami i tam gdzie głos skały jest najdonioślejszy, bylibyśmy — jako indywidualności — mniej zdolni do oporu. Wrzask przeniknąłby nas głębiej i utonęlibyśmy w nim tak samo, jak ludzie z Anderson utonęliby w morzu.
Rozumiesz, Laniku? Zniszczyłoby to nas. A kto wtedy zapanowałby nad gniewem ziemi? Kto wchłaniałby nienawiść skał? Kto ochłodziłby ten żar? Nikt. Zniszczylibyśmy ziemię, ponieważ nie bylibyśmy w stanie dłużej powstrzymywać jej gniewu. Dlatego właśnie nie możemy się zgodzić na twoją propozycję. Nie wiedziałem tego. Nie rozumiałem ceny, którą musieliby zapłacić.