Выбрать главу

— Zrobię, co będę mógł, bez waszej pomocy.

Wstałem, by odejść. Helmut wstał również. Przez moment popatrzyłem mu w oczy i odwróciłem się.

— Laniku — rzekł.

— Tak — odpowiedziałem.

— Poprosili mnie, żebym wskazał ci sposób.

— Sposób czego?

— Sposób zrobienia tego, co chcesz robić.

Przyglądałem mu się bacznie, nie wiedząc, co ma na myśli.

— Powiedziałeś, że to niemożliwe.

Potrząsnął głową, a do jego oczu napłynęły łzy.

— Powiedziałem, że to niemożliwe dla nas. Ale jest inny sposób. Nie chciałem ci o nim mówić, Laniku, z lęku, że go zaakceptujesz, gdyż sposób ten cię zniszczy, a ja cię kocham i nie chcę, byś był zniszczony.

— Jeśli istnieje jakiś sposób, Helmut, zrobię to, nawet gdybym miał umrzeć. Bóg widzi, iż każde rozwiązanie oznacza śmierć, tak czy inaczej. W każdym razie, nigdy nie planowałem żyć wiecznie.

Nawet kiedy wypowiadałem te słowa, zastanawiałem się, czy rzeczywiście tak myślę, czy rzeczywiście wybrałbym śmierć, czy zamiast tego nie wolałbym wybrać ustronnego zakątka do życia. Spokojnego zakątka jak Humping czy ukrytego świata jak Ku Kuei, czy nawet tutaj, na tej pustyni z pięknymi, dziwnymi ludźmi Schwartz. Mogłem się ukryć i mogłem żyć, więc po cóż miałbym wybierać śmierć.

Helmut przyoblekł moje wątpliwości w słowa:

— Czy rzeczywiście tak nie lubisz swego życia?

I odpowiadając mu, odpowiedziałem sobie:

— Helmut, nie wiesz o tym, nigdy nie byłeś tak samotny jak ja, ale w swej samotności coś odkryłem: że przechodzę przez świat jako niewidzialny. Nawet kiedy ludzie mnie widzą czy mówią do mnie, jest to tak, jakbym nie istniał, jakbym nie miał prawa do istnienia. Przechodziłem przez ich kraj i nie widzieli mnie. Działałem, działałem i działałem, a światu było to zupełnie obojętne. Na mnie jednak wpływano. Na wzgórzach, w najuboższej części Britton, mieszka pewna rodzina. Potrzebowali mnie i to właśnie stało się najważniejszą rzeczą w moim życiu. Przy jeziorze w Ku Kuei jest pewna kobieta, zamrożona w czasie. Potrzebowała mnie, ale rozdzielono nas i jeśli zdołam coś zrobić, aby wyrwać ją z objęć wiecznej śmierci, jaką sobie wyznaczyła, zrobię to. Pewien mężczyzna, który był za młody na śmierć, zabił się w Ku Kuei, a kiedy umarł, zdałem sobie sprawę, że połowa mnie to był on i ta połowa umarła razem z nim, a moja druga połowa nigdy nie przerwie żałoby. Wezmę to na siebie, Helmut, tak by nikt więcej nie wybierał śmierci zamiast życia na tym świecie. Wezmę to na siebie.

W innej sytuacji i w innym miejscu, zarówno wcześniej jak i później, nie mógłbym wypowiedzieć tych słów. To, czy człowiek zostaje bohaterem, czy ofiarą, zależy od nastroju, w jakim się znajduje, gdy nadchodzi okazja lub gdy okoliczności ułożą się jak najgorzej. Gdybym nie przeszedł samotnie tych trzech tysięcy kilometrów tylko po to, by spotkać się z odmową i rozpaczą, nie wiem, czy z taką łatwością mówiłbym: „Wezmę to na siebie”.

Ale powiedziałem i miałem zamiar dotrzymać słowa. Helmut uściskał mnie i wyjaśnił:

— Kiedy działamy wspólnie, nie musimy wszyscy wchodzić w ziemię. Możemy wysłać jednego, a on będzie leżał wśród skał, śpiewał wszystkie nasze pieśni swoim głosem i słuchał pieśni ziemi swym sercem. To może być radosne i tak właśnie honorujemy naszych największych, wysyłając ich w naszym imieniu. To może być bolesne i również honorujemy swych największych, powierzając im ból nas wszystkich. Ale wśród nas nie ma człowieka, który mógłby znieść taką rzecz jak ta. Tak więc nie możemy posłać do ziemi jednego z nas. Ty zaś jesteś silniejszy niż ktokolwiek z nas. O ile silniejszy, nie wiemy. Ale jeśli wejdziesz za nas do ziemi, możemy mieć nadzieję, że przeżyjesz. A jeśli umrzesz i wściekłość ziemi będzie nadal trwała, my będziemy wciąż żyć, aby ją opanować i zapewnić światu bezpieczeństwo.

Leżeliśmy razem na piasku. Wszyscy mieliśmy rozłożone ramiona. Ja leżałem w środku zwinięty w kłębek i kiedy zapadałem się w piasek, czułem, jak inni dołączają do mnie, jeden po drugim. Ich pieśń rozbrzmiewała w mym umyśle, a piasek wchłonął mnie i poniósł w dół.

Zawsze poprzednio zatrzymywałem się na warstwie skały. Ale teraz skała zmiękła i ogarnęła mnie jak zimne błoto, zamykając się znów nade mną. Im byłem głębiej, tym skała stawała się cieplejsza i wydawało mi się, że coraz szybciej opadam, aż gorąco stało się niemal nie do zniesienia i nawet kiedy już przestałem się pogrążać, skała wrzała i skręcała się wokół mnie.

Wsparty wiedzą kilkuset Schwartzów nade mną, z łatwością odnalazłem Anderson, tym razem nie jako wybrzuszenie na powierzchni, lecz jako wysuniętą krawędź płyty skalnej pływającej po morzu ciekłego granitu.

Prądy i falowania były niewiarygodnie wolne, ale kiedy znalazłem wyspę, natychmiast zacząłem wypychać spod niej magmę.

W miejscu, gdzie byłem, osiadanie płyty wydawało się wolne, ale na powierzchni od pierwszej chwili rozpoczęły się zniszczenia. Skała zapadała się gwałtownie, a każdy budynek i wszystkie żywe istoty powywracały się na ziemię. Potem, w miarę jak wyspa wciąż osiadała, z obu stron wdarło się na nią morze i wielką falą spiętrzyło się pośrodku, wzdłuż całej długości, z północy na południe.

Na skutek przełamania skalnej płyty, gorąca magma wytrysnęła na powierzchnię, uderzyła w ocean i wznosiła się wyżej i wyżej, aż dotarła do nieba, wyrzucając z morza gorący popiół, parę, błoto i lawę. Ocean zawrzał i wszystko, co pozostało jeszcze przy życiu w tej części morza, zostało uśmiercone, kiedy kilometry sześcienne wody zamieniły się w parę.

Wszystko to wydarzyło się dlatego, że ja, mając do pomocy siłę wszystkich Schwartzów, zmusiłem ziemię do działania. A ziemia usłuchała, nieświadoma upływu czasu, a zatem i konsekwencji tych działań. Dopiero kiedy rozbrzmiały wrzaski śmierci, ziemia zbuntowała się i w tym momencie Schwartzowie mnie opuścili. Teraz musieli pracować, by zapobiec rozerwaniu się ziemi na kawały, by powstrzymywać ziemską skorupę od strząśnięcia z siebie tego irytującego życia, które przysparzało tak wiele bólu, a tak mało radości. Musieli tamować przypływ roztopionej skały, która wznosiła się, pragnąc uciec, i torowała sobie drogę ku wszystkim tym miejscom, które zadrżały, gdy wyspa zapadła się.

Ja jednak nic nie wiedziałem o ich pracy. Miałem co innego do roboty, ponieważ ziemia wrzeszczała z powodu zamordowania pół miliona ludzi, a ja byłem jedynym słuchaczem.

Wielu z tych, co umarli, było niewinnych. To właśnie oni będą nawiedzać mnie od tamtej chwili: rybacy niewinnie zarzucający sieci w Zatoce Brittońskiej, kiedy na wybrzeże napłynęły olbrzymie fale; ludzie w wysokich budynkach w Hess, Gill i Izraelu, którzy zostali zabici, gdy konstrukcje nie wytrzymywały fali wstrząsów idącej od Anderson; oraz jakże wielu ludzi z Anderson, którzy byli wprawdzie siewcami złudzeń, ale nie mordercami, i chcieli dla innych tylko dobra.

Jednak dla ziemi nie było różnicy między niewinnymi i winnymi, między tymi, których śmierć nie służyła żadnemu celowi, a tymi, którzy musieli umrzeć, jeśli ludzkość na Spisku miała znaczyć cokolwiek. Ziemia wiedziała, że nie jest to tak, jak ze żniwami na polu. Nie mogła pojąć ludzkiej logiki, która doprowadziła do takiego rozstrzygnięcia. Ziemia wiedziała tylko, że my zebraliśmy się tam w Schwartz i kazaliśmy jej samej zamordować ludzi, którzy znajdowali się tak daleko, że nasze działanie w żadnym razie nie mogło być samoobroną.

Skały jęczały przerażająco, jakby mówiąc: