Sal znów zmarszczył czoło.
– Skoro Ginny nosiła sygnet Tommy'ego, to chyba znaczy, że byli dla siebie kimś więcej niż tylko kolegami z klasy.
– Na ogół oznacza to coś więcej niż przyjaźń.
– Czyli trener Urey nie wie o Tommym wszystkiego.
– Nie da się ukryć. Skoro jednak Tommy i Ginny byli ze sobą tak blisko, czemu ona wyjechała? Za moich czasów upolowanie przystojniaka ze szkolnej reprezentacji to było coś. Już sama możliwość pochwalenia się przed koleżankami…
– Zaczynamy się kręcić w kółko – westchnął Sal.
– Tak to jest, gdy brakuje informacji.
– Podsumujmy: mamy dziesięć zaginionych kobiet, jednego martwego studenta, szkolny sygnet, który łączy zaginioną kobietę X z nieżyjącym mężczyzną Y oraz tajemniczego typa o dziwacznych upodobaniach. Czegoś brakuje?
– Dziesięciu ciał.
Skrzywił się.
– To wszystko?
Wzruszyła ramionami, tym razem z poważniejszą miną:
– Mamy jeszcze nasze jedyne źródło.
– Czyli?
– Delilę Rose.
14
„(…) jad przede wszystkim służy jako czynnik paraliżujący, żeby unieruchomić ofiarę, która może pozostawać przy życiu nawet przez cztery do pięciu dni. Pająk wówczas pobiera pokarm na bieżąco, w miarę potrzeb”.
(Julia Maxine Hite, William J. Gladney, J. L. Lancaster Jr., W. H. Whitcomb, Biology of the Brown Recluse Spider, Zakład Entomologii Wydziału Rolniczego Uniwersytetu Arkansas, Fayetteville, maj 1966)
Kimberly wyszła z biura po szóstej. Ruch gęstniał, na autostradzie już zdążył się zrobić korek. Zastanawiała się, czy nie wrócić do pracy i nie przeczekać tych najgorszych godzin. I tak miała milion telefonów do wykonania i musiała napisać kilka zaległych raportów. Ale w końcu zrezygnowała. Pojechała do Alpharetty.
Nie znała dobrze tej okolicy. Atlanta jest tak ogromna, że można tu mieszkać kilkadziesiąt lat i ani razu nie pojawić się na rosnących jak grzyby po deszczu nowych przedmieściach, stanowiących wskaźnik fenomenalnego rozwoju tej metropolii. Kojarzyła się jej z gigantyczną pajęczyną, która nieustannie się rozrastając, łapie w swe sidła kurze fermy i polne drogi, aż pewnego dnia w miejscu malowniczej alei pojawia się nowy supermarket. Stan stosunkowo łatwo wchłonął tę nową zabudowę. Wciąż jednak można w okolicy znaleźć spokój: w górach – oddalonych o dwie godziny jazdy na północ, lub na plaży – do której łatwo dotrzeć po trzech godzinach podróży na południe. Mac zawsze powtarzał, że w życiu nie zamieszkałby gdzie indziej. Kimberly jeszcze się zastanawiała.
Miała ze sobą mapę i telefon komórkowy, a w dodatku szczyciła się niemal fotograficzną pamięcią. Nie miała prawa się zgubić.
Do domu Ginny Jones trafiła dosyć szybko. Opuszczony budynek wyglądał jak mały szary kopiec na tle ciemniejącego nieba. Okna były zabite deskami, a trawnik okropnie zachwaszczony. A jednak to wcale nie była najbardziej zaniedbana posesja w okolicy.
Kimberly pojechała dalej. Działki były coraz większe, domy okazalsze, trawniki dokładniej przystrzyżone. Kilka razy skręciła w niewłaściwą stronę i wreszcie po dwudziestu minutach dotarła pod drugi adres na liście: dom Tommy'ego Marka Evansa.
Imponująca willa w stylu kolonialnym stała na dwudziestu arach szmaragdowego trawnika. Na podjeździe błyszczało srebrne terenowe bmw. Po bokach rosły fachowo przystrzyżone żywopłoty. To mówiło wszystko.
A więc Ginny była tą ubogą wychowywaną bez ojca dziewczyną, a Tommy zamożnym gwiazdorem szkolnej reprezentacji. Ciekawe, czy ich związek przypominał Kopciuszka, w którym bohaterka spotyka swego księcia z bajki, czy raczej Zakochanego kundla, tyle że z odwróconymi rolami?
Kimberly zaczęła dostrzegać możliwe scenariusze. Przypuśćmy, że Tommy chodził z Ginny, ale czuł presję ze strony rodziny i środowiska, by się tym nie afiszować. Ginny mogła być trochę czuła na tym punkcie. Dodatkowy powód, by uciec, zwłaszcza kiedy matka przestała wracać na noc do domu.
Kimberly planowała zrobić sobie jeszcze jeden przystanek. Było już całkiem ciemno, co utrudniało kierowanie autem i jednoczesne zerkanie na mapę. Poruszała się krótkimi odcinkami, klucząc w labiryncie bocznych uliczek, kompleksów biurowych i osiedli domów, aż o mało się nie zgubiła. Zdawało jej się, że jest bliżej okolic domu Ginny niż Tommy'ego, ale nie miała pewności. W lewo przy dębie, potem w prawo przy wysokiej brzozie.
Pod kołami skończył się asfalt. Jedna z ostatnich wiejskich dróg w tej okolicy. Za rok pewnie będą tu stały zabudowania. I nie pozostanie żaden ślad po miejscu, w którym zginął młody chłopak.
Bez trudu je dostrzegła. W ciemnościach bielał krzyż, na którym wisiał zeschnięty bożonarodzeniowy wieniec. Czerwona wstążka delikatnie trzepotała na wietrze.
Kimberly zatrzymała samochód dwadzieścia metrów przed nim, zabrała żakiet i dalej poszła pieszo.
Było już po wpół do ósmej. Wprawdzie nie znajdowała się daleko od cywilizacji, lecz gęste zarośla skutecznie ją od niej odgradzały. Nie docierały tam odgłosy przejeżdżających aut ani nie było widać świateł zabudowań. Księżyc w nowiu ukrył się na niebie, więc mrok rozświetlały jedynie reflektory jej samochodu. Wokół panowała cisza i spokój.
Mimowolnie wstrząsnęły nią dreszcze.
Wzdłuż osi krzyża wyryto napis: „Tommy Mark Evans”, a na ramionach: „Ukochany syn”.
Kimberly rozejrzała się dookoła. Z jednej strony gęste rododendrony, niemal wyższe od niej, z drugiej strzeliste pnie sosen sterczące na tle wieczornego nieba. Pod stopami czuła głębokie nierówności bitej drogi. Oświetliła latarką koleiny wyjeżdżone przez samochody.
Potrafiła sobie wyobrazić młodzieńca, który z nogą na wciśniętym do dechy pedale gazu pędzi tą drogą i piszczy z radości za każdym razem, gdy wielkie koła jego auta najeżdżają na wybój, niemal wyrzucając go w powietrze. Potrafiła sobie też wyobrazić parę nastolatków całujących się namiętnie w zaparkowanym na poboczu samochodzie.
Ale za nic nie potrafiła sobie wyobrazić młodego studenta, który przyjeżdża tu sam, z jakiegoś powodu się zatrzymuje i kończy z dwiema kulami w głowie.
Tommy znał swego zabójcę. Kimberly nie miała co do tego wątpliwości.
Rozległo się pohukiwanie sowy. Z ciemności wyskoczyła wiewiórka i szybkimi susami przemierzyła drogę. Kimberly patrzyła, jak trawa po drugiej stronie jeszcze długo faluje po tym, jak zwierzątko zniknęło w krzakach, a za nim zanurkowała sowa.
Poczuła delikatnie kopnięcie; jej dziecko się przebudziło. Położyła rękę na brzuchu i ten silny przejaw życia w miejscu, gdzie rozegrała się tak straszna tragedia, napełnił ją nagle bezgranicznym smutkiem. Zastanawiała się, jak rodzice Tommy'ego zdołali przeżyć święta. Czy otoczyli się zdjęciami syna? A może było im łatwiej udawać, że w ogóle nie istniał?
Jak to robił jej ojciec? Gdy oglądał te wszystkie zdjęcia, jeździł na miejsca zbrodni i patrzył na ciała brutalnie zamordowanych dziewcząt i chłopców, a potem wracał wieczorem do domu, do swej własnej rodziny? Jak pocieszyć dziecko płaczące z powodu rozbitego kolana, kiedy wyobraźnia podsuwa obraz innego, które ktoś pozbawił wszystkich palców? Jak mu powiedzieć, że potwory nie istnieją, gdy każdego dnia widzi się skutki ich straszliwych czynów?
I wreszcie, jak ojciec to zniósł, gdy w środku nocy odebrał telefon: „Z przykrością zawiadamiamy, że pańska córka… „.
Sama Kimberly rzadko myślała o siostrze. O matce owszem, ale Mandy… Ta śmierć była w pewnym sensie bardziej podstępna. Dziecko jest przygotowane na to, że któregoś dnia umrą jego rodzice, ale rodzeństwo to coś zupełnie innego. Siostra to jakby druga połowa, przyjaciółka. Miały się razem zestarzeć, być druhnami na swoich ślubach, wymieniać się poradami na temat wychowania dzieci, a pewnego dnia wspólnie zdecydować, jak najlepiej zaopiekować się tatą.