Выбрать главу

Kiedyś Kimberly była młodszą częścią kompletu. Teraz została jedynaczką.

Można by sądzić, że do tego przywyknie, ale tak się nie stało.

Odwróciła się i obejmując się z powodu zimna ramionami, ruszyła w stronę samochodu.

Ledwie zrobiła dwa kroki, zadzwonił telefon.

Jest za ciemno, pomyślała. Poza tym była sama, a jej głowę wypełniało zbyt wiele ponurych myśli. Ostatnie rozpaczliwe krzyki Veroniki Jones. Ona z rodzicami przy szpitalnym łóżku, na którym leży jej siostra z zabandażowaną głową, a lekarz odłącza aparaturę. I wreszcie, zaledwie rok później, horror, jaki stał się udziałem jej matki.

Mandy miała szczęście, zmarła, nie wiedząc, że jej śmierć przypieczętowała los mamy. Czy Veronica Jones wiedziała? Czy jasno zdawała sobie sprawę z tego, co będzie oznaczało dla córki jej wyznanie?

Znowu zadzwonił telefon. Kimberly chciała go zignorować, ale jako nieodrodna córka swego ojca nie potrafiła, choć akurat ona najlepiej wiedziała, jakie to nierozsądne.

– Agentka specjalna Quincy, słucham.

Głucho.

Spodziewała się, że zaraz ktoś ją uciszy, a w tle rozegra się kolejna makabryczna scena. Tymczasem mijały sekundy i nic. Sprawdziła zasięg, spróbowała jeszcze raz:

– Tu agentka specjalna Quincy, kto mówi?

Nadal nikt się nie odzywał, ale teraz, kiedy się skupiła, zdawało jej się, że słyszy czyjś oddech, głęboki i miarowy. Postanowiła być cierpliwa. Na próżno.

– Chcę ci pomóc – powiedziała. – Jeśli potrzebujesz rozmowy, w porządku.

Cisza.

– Jest tam kto? Boisz się, że ktoś cię usłyszy? Daj jakiś znak, chociaż chrząknij. Uznam to za potwierdzenie.

Ale rozmówca nadal milczał. Zaczynało ją to frustrować.

– Grozi ci niebezpieczeństwo?

Cisza.

– Jeśli się odezwiesz, podasz jakieś informacje, będę mogła coś zrobić, a tak… Nie wystarczy wykręcić numer. Trzeba jeszcze coś powiedzieć.

Wreszcie usłyszała w słuchawce ten sam cienki głos, napięty, ale ściszony, jakby dziecięcy:

– Ciii…

– Proszę, chcę pomóc…

– On wie, co pani robi.

– Kto?

– On wie wszystko.

– Możesz mi powiedzieć, jak masz na imię?

– To tylko kwestia czasu.

– Posłuchaj…

– Będzie pani następnym okazem w kolekcji.

– Możemy się spotkać? Podaj miejsce i czas, przyjdę.

– Ciii… Niech pani pamięta, żeby patrzeć w górę.

Rozłączono się. Kompletnie skołowana Kimberly stała jeszcze przez chwilę z telefonem w dłoni, a potem, głównie dlatego, że nie mogła się powstrzymać, zadarła głowę do góry.

Nad nią rozpościerało się nocne niebo usiane gwiazdami. Nieco dalej majaczyły światła miasta. Zmusiła się, żeby spojrzeć na ciemne zarysy drzew i krzaków, odległy horyzont. Nic nie czaiło się w mroku. Żadne straszydło na nią nie wyskoczyło.

Nagle z prawej strony trzasnęła gałązka. Kimberly zapomniała o rozsądku i rzuciła się w stronę samochodu, szukając po kieszeniach kluczyka. Szarpnęła za drzwi, wskoczyła do środka, zablokowała zamki i włączyła silnik.

W ostatniej chwili się powstrzymała, żeby nie ruszyć z piskiem opon niczym bohaterka kiepskiego horroru.

Uspokoiła oddech i siedząc bezpiecznie zamknięta, jeszcze raz się rozejrzała. Nie dostrzegła najmniejszego ruchu w zaroślach, nie pojawił się żaden jeździec bez głowy.

Tylko samotny biały krzyż objęty światłem reflektorów odznaczał się na tle nocy.

Wracała do domu powoli, zastanawiając się nad ostatnim ostrzeżeniem rozmówcy. Bardzo by chciała, żeby ta cała sprawa przestała w niej budzić taki lęk.

Mac był w domu, kiedy przyjechała. Zaparkowała obok jego samochodu, przylepiła uśmiech do twarzy i odważnie ruszyła w stronę drzwi.

W przedpokoju się świeciło. W kuchni też. Przeszła korytarzem, zdejmując torbę i żakiet. Ani śladu męża. Zajrzała do salonu, gdzie stał jego ulubiony skórzany fotel i ogromny telewizor. Też pusto.

Wróciła do kuchni, szukając jakiejś wiadomości na kartce i poczuła, że znów zaczyna bez sensu wpadać w panikę. Przecież Mac może być w łazience, w ogrodzie albo wyszedł do sąsiadów. Istniały setki logicznych wytłumaczeń.

Tyle że teraz zaczęła się zastanawiać. Tajemniczy rozmówca znał jej numer telefonu. Co jeszcze o niej wiedział?

– Kimberly.

Aż podskoczyła, odruchowo łapiąc się za serce. Mac stał w drzwiach ubrany w swoją skórzaną kurtkę. Miał rozwichrzone włosy, jakby dopiero co wrócił ze spaceru.

– Jezu, ale mnie przestraszyłeś – powiedziała i natychmiast opuściła dłoń.

Mac przyglądał się jej z posępną miną. Nawet się nie ruszył, żeby się przywitać, pocałować w policzek.

– Jest późno – powiedział w końcu.

– Przepraszam, musiałam dłużej popracować.

– Dzwoniłem do biura.

– Byłam w terenie. – Zmarszczyła brwi. Nie podobał jej się ton jego głosu. – Stało się coś? Skoro tak bardzo chciałeś się ze mną skontaktować, mogłeś zadzwonić na komórkę.

– Wolałem nie – odparł chłodno.

– Mac, co jest, do licha? Bez przerwy pracuję do późna. Ty też. Od kiedy mamy o to do siebie pretensje?

– Zajmujesz się tą sprawą.

– Jaką sprawą?

Postąpił wreszcie krok naprzód.

– Wiesz, o czym mówię, Kimberly. Delilah Rose. Ten gość od pająków. Zaangażowałaś się w to. Na litość boską, jesteś w piątym miesiącu ciąży, a babrzesz się w takim gównie.

– Oczywiście. Jestem agentką federalną, babranie się w gównie to moja praca.

– Nie, to jest zadanie dla całego Biura. IGBI. W Georgii jest mnóstwo wykwalifikowanych detektywów, którzy mogliby pociągnąć tę sprawę. Na przykład Sal. Albo twój kolega Harold. Albo Mike, John, Gina. Wszyscy są dobrze wyszkoleni, zaangażowani i tak samo nieustępliwi jak ty. Ale oni nie mogą się tym zająć, prawda? To zawsze musisz być ty.

– To się dowiedz, że z samego rana przekazałam sprawę Salowi Martignettiemu. Nawet oddałam sygnet do depozytu władz stanowych. Masz, co chciałeś. GBI się tym zajmie.

– W takim razie gdzie byłaś? – Zadał to pytanie ściszonym głosem, po czym zawsze poznawała, że wpadła w kłopoty.

Od razu się najeżyła, przygotowując na awanturę, której oboje prawdopodobnie będą żałować. Ale to później, na razie było teraz, a Kimberly nie znosiła przegrywać.

– Od kiedy muszę ci się spowiadać z tego, co robię w wolnym czasie?

– Do jasnej cholery! – wrzasnął Mac. – Myślisz, że nic nie wiem? Już dzwoniłem do Sala. Który nawiasem mówiąc, chciałby z tobą porozmawiać o swojej wizycie u rodziców Evansa. Pojechałaś się rozejrzeć, co? Uważasz, że Sal sobie nie poradzi. Przecież przez ostatnie dziesięć lat tylko pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt razy rozpracowywał zabójstwa, cóż on może wiedzieć na ten temat? I co, włóczyłaś się po barach? Rozmawiałaś z prostytutkami? A może stałaś na rogu, wołając: „Hej, zboczeńcu, może się skusisz na świeży towar?”.

– Zgłupiałeś? Pojechałam tylko do Alpharetty rozejrzeć się po okolicy, gdzie mieszkali Tommy i Ginny. Nic niebezpiecznego. Krótka wycieczka.

– A twój telefon? Cały czas milczał?

Buntowniczo zacisnęła wargi. To wystarczyło za odpowiedź.

Mac nie wytrzymał i walnął pięścią w blat.

– Dosyć tego. Jako twój mąż nigdy ci niczego nie narzucałem, ale są pewne granice. Jeżeli tobie brakuje rozsądku, żeby je dostrzec, to mnie na pewno nie. Zabraniam ci więcej się zajmować tą sprawą, słyszysz? Fini. Koniec. Zostaw to Salowi!