– I co teraz? – spytała Kimberly, trzymając się za lewy bok, który zaczynał ją pobolewać z wysiłku.
– Mam pomysł – odparł Sal, zerkając na jej brzuch. – Ty skocz po samochód, a ja jej przypilnuję. Tutaj co chwila są światła… Czasem piechotą jest szybciej niż autem. Może mi się uda nie stracić jej z oczu, zanim wrócisz.
Rzucił jej kluczyki. W tej samej chwili Delilah odjechała. Sal popędził za nią w kierunku skrzyżowania. Kimberly wracała najszybciej, jak mogła, ciężko dysząc i modląc się, żeby nie zwymiotować.
Niech to szlag, Mac miał rację. Jeszcze miesiąc i nie będzie się w stanie ruszyć z fotela.
Trzymając się za bok, obiecała nienarodzonej córeczce, że jeśli wytrzyma jeszcze pięć minut, kupi jej kucyka. W odpowiedzi poczuła kopnięcie. Widać dziecko odziedziczyło poczucie humoru po ojcu.
Dotarła do samochodu Sala. Nie zwymiotowała. Usiadła za kierownicą. Chwilę zmagała się z kluczykiem i pasami, przyglądała wskaźnikom na desce rozdzielczej. Ciągle się trzęsła i nie mogła złapać tchu. To do niej niepodobne, zawsze jest taka spokojna i opanowana. Odjeżdżając, zahaczyła o cudzy samochód i jeszcze usłyszała wiązankę pod swoim adresem od właściciela.
Pojechała na północ, jedną ręką trzymając kierownicę, a w drugiej dzierżąc telefon. Sal podał jej namiary, lecz kiedy dotarła na skrzyżowanie, Delili już nie było.
– Gdzie? – spytała.
– Jedzie w stronę autostrady – wysapał Sal. – Na północ. Gazu!
Kimberly puściła sprzęgło i Sala wbiło w fotel. Zapiął pas i ruszyli w pościg.
Znalazłszy się na autostradzie GA-400, Kimberly ustawiła się na środkowym pasie i wcisnęła gaz do dechy. Sal obserwował prawą stronę, ona lewą.
Dlatego o mały włos nie staranowali niebieskiej mazdy Delili, która także jechała środkiem. Kimberly zauważyła ją w ostatniej chwili, zwolniła i uciekła na prawy pas tuż przed samym zjazdem, jak klasyczna blondynka, która nie wie, gdzie jedzie. Wykazując się resztką refleksu, skręciła kierownicę i wróciła na środek, lecz między nią a Delilę zdążyły już się wcisnąć dwa samochody.
– Jak myślisz, dokąd jedzie? – spytał Sal.
– Nie mam pojęcia. Wziąłeś jej adres od policji?
– Tak. Mieszka w bloku, ale kiedy tam poszedłem, otworzył mi jakiś gruby Latynos i stwierdził, że pierwszy raz słyszy takie nazwisko. Zaryzykuję i powiem, że ta dziwka chyba nas okłamała.
– A co z odciskami palców?
– Nie znaleźli w bazie.
– Hm – mruknęła Kimberly. – Innymi słowy nadal guzik o niej wiemy. Spryciara.
Sal wyjął notes.
– Ale przynajmniej mogę spisać numer rejestracyjny.
– Brawo, Sal. Dobra robota.
Delilah włączyła kierunkowskaz. Cokolwiek by o niej mówić, była rozważnym kierowcą. Nie przekraczała dozwolonej prędkości i przestrzegała przepisów. To ułatwiało pościg. Nie bez znaczenia był też fakt, że Kimberly znała tę trasę na pamięć. Atlanta, Sandy Springs, Roswell i Alpharetta – wszystkie się ciągną wzdłuż głównej arterii. Czasami miała wrażenie, że cały dzień nie robiła nic innego, tylko jeździła nią w tę i we w tę. Ona i reszta mieszkańców Atlanty.
Delilah zjechała z autostrady. Kimberly ruszyła jej śladem.
Niebieska mazda minęła zabudowania przemysłowe i wjechała do dzielnicy mieszkaniowej. Wyglądała znajomo, ale Kimberly nie potrafiła jej umiejscowić w pamięci. Ulica była szeroka, dwupasmowa. Delilah cały czas trzymała się prawej strony.
Ruch malał, była już prawie północ. Z sześciu aut zrobiły się cztery, potem trzy, w końcu zostali tylko oni i jadąca dwadzieścia metrów przed nimi Delilah.
– Niech to szlag – mruknął Sal.
– Cicho – powiedziała do niego Kimberly. – Jest ciemno, ona widzi tylko nasze światła. Jeśli nie zrobimy niczego głupiego, powinno się nam udać.
Delilah zaczęła zwalniać. Kimberly trzymała się w pewnej odległości od niej. Obserwując okolicę, marszczyła czoło; mogłaby przysiąc, że już tu kiedyś była. Rząd przerośniętych krzaków, szkielety drzew.
I nagle sobie przypomniała. Wprawdzie wjeżdżali z drugiej strony, ale nie miała wątpliwości.
Tak jak Delilah Rose, która skręciła w prawo na bitą drogę, gdzie zginął Tommy Mark Evans.
Kimberly przejechała zakręt, wyłączyła światła i stanęła na poboczu.
– Wysiadaj – wyszeptała z niecierpliwością. – Pora się przejść.
Sal wyjął ze schowka latarkę.
– Czemu nie autem?
– To wiejska droga, zero ruchu, nie ma mowy, żeby nas nie zauważyła. Poza tym myślę, że dotarła do celu. Dalej nic nie ma, tylko miejsce zbrodni.
Sal otworzył szeroko oczy i wreszcie zrozumiał.
– To tutaj zastrzelono Evansa. Ale po co Delilah…?
– Otóż to. Po co tu przyjechała Delilah? Jeśli się pośpieszymy, może uda nam się tego dowiedzieć.
Wsunęli latarki do rękawów, żeby dyskretnie oświetlały drogę i nie były widoczne z zewnątrz. Sal zaczął biec. Kimberly potarła lewy bok, westchnęła i ruszyła za nim.
Droga była bardzo wyboista, miejscami podmyta po jesiennych ulewach, usiana kamieniami i grudkami ziemi. Musieli bardzo uważać. Starali się poruszać bezszelestnie, chociaż Sal skręcił kostkę, a Kimberly potknęła się o przewróconą gałąź.
Kimberly zobaczyła w oddali słabe światło. To były reflektory samochodu. Jednego czy dwóch, nie była pewna. Pomyślała, że Delilah przyjechała tu z kimś się spotkać i tym kimś najprawdopodobniej jest zabójca Tommy'ego. Jeżeli tak, na wszelki wypadek należy założyć, że jest niebezpieczny i uzbrojony, i mógłby źle zareagować na niespodziewaną wizytę dwójki agentów FBI.
Co ona mówiła Macowi wczorajszej nocy? Że unika ryzyka i zrezygnowała z udziału w niebezpiecznych akcjach? Że powinien jej zaufać, bo umie zadbać o swoje bezpieczeństwo, tak jak to robiła przez ostatnie cztery lata?
Jak zwykle gdy człowieka dopada prawda, ta myśl pojawiła się kompletnie nie w porę: „Idiotka ze mnie. Nie powinnam tego robić”.
Zawahała się, ale było już za późno. Sal ruszył przed siebie, licząc, że Kimberly będzie go osłaniać.
Wyjęła broń, modląc się w duchu, żeby nikomu nic się nie stało.
Pięćdziesiąt metrów. Czterdzieści. Trzydzieści. Z tej odległości było widać, że stoi tam tylko jeden samochód. Podwójne reflektory oświetlały jasnym blaskiem biały krzyż, zupełnie jak poprzedniej nocy światła samochodu Kimberly.
Wyłączyli latarki, zwolnili do truchtu i poruszali się skrajem drogi niemal ramię w ramię, żeby w razie czego móc się porozumieć dotykiem.
Dwadzieścia metrów. Dziesięć.
Wreszcie zobaczyli Delilę. Stała przodem do krzyża, ręce trzymała przed sobą. Ramiona jej drżały.
Sal szturchnął Kimberly i pokazał na drugą stronę. Kimberly skinęła i przemknęła przez drogę, chowając się w dość gęstych krzakach. Skradali się teraz równolegle, małymi krokami, jak dwa psy myśliwskie na tropie zdobyczy.
W ostatniej chwili Kimberly spojrzała w górę. Nic.
W prawo i w lewo. Pusto.
I jeszcze rzut oka za siebie.
Droga tworzyła długi mroczny tunel oddalony od cywilizacji, idealne miejsce na śmierć.
Sal odliczał na palcach: pięć, cztery, trzy, dwa, jeden…
Wszedł w strumień światła. Pistolet miał opuszczony, ale palec trzymał na spuście.
Wystraszona Delilah odwróciła się i zasłoniła ręką mokrą od łez twarz.
– Delilo – powiedział spokojnie Sal.
Dziewczyna się rozpłakała. Widząc tak emocjonalną reakcję, Kimberly wreszcie zrozumiała.
– Sal – rzekła. – Poznaj Ginny Jones.
– Nic nie rozumiecie – denerwowała się dziewczyna. – Nie możecie się tak do mnie zwracać. Nazywam się Delilah Rose. Tylko dzięki temu jeszcze żyję.