Kimberly milczała.
– Albo – ciągnął – skoro niedługo ma się urodzić, może to dobra okazja, żeby wreszcie odsapnąć, wziąć urlop. Spokojnie się nad wszystkim zastanowić…
– Miałabym zostać w domu, a ty byś pracował, tak?
– Skąd wiesz, że czegoś nie lubisz, jeśli nigdy tego nie próbowałaś?
Starała się odzyskać mowę, bez powodzenia. Czuła się, jakby jej usunięto grunt spod nóg. Jednego dnia wszystko toczy się w miarę gładko, a następnego – każą jej podejmować życiowe decyzje. Jego praca, jej praca, dziecko. Potrzebowała jakiegoś punktu oparcia.
– Zgodziłeś się? – usłyszała własny szept.
– Wiesz, że tego nie zrobię, zanim z tobą nie porozmawiam.
– I to jest właśnie ta rozmowa?
– Raczej tak.
Skinęła głową, zaczęła miętosić rąbek kołdry.
– Mam ci odpowiedzieć już dzisiaj?
– Nie, ale chyba będę musiał się zdecydować do końca tygodnia.
– Dobrze.
– Dobrze, zgadzasz się? – spytał z nadzieją, lecz Kimberly poznała po głosie, że tylko się z nią drażni.
– Dobrze, porozmawiamy o tym jeszcze przed końcem tygodnia.
– Tylko wiesz, Kimberly – jego głos znów był poważny – żebyśmy mogli pogadać, musisz czasem wpaść do domu.
– Oczywiście – odparła, ale oboje wiedzieli, że nie było w tym przekonania.
Mac westchnął i zgasił lampkę.
Przytulili się do siebie, ona z głową na jego piersi, on z ręką na jej brzuchu. Szczęśliwa para, duet, który niedługo zamieni się w tercet. Radosne wydarzenie w życiu dwojga kochających się ludzi.
Mac zasnął, a Kimberly jeszcze długo leżała z otwartymi oczami.
O pierwszej wyślizgnęła się z łóżka i poszła do kuchni. Wystukała z pamięci numer – odezwała się poczta głosowa. Zostawiła wiadomość, jakiej chyba jeszcze nigdy w życiu nie zostawiła:
– Tato, potrzebuję pomocy.
20
„Pająki są świetnie przystosowane do życia w siedzibach ludzkich”.
(Michael F. Potter, entomolog, Brown Recluse Spider, Wydział Rolniczy Uniwersytetu Kentucky)
Rita nie spała. Czy to właśnie uratowało jej życie? Nigdy się nie dowie.
Na zewnątrz panowały ciemności. Księżyc był w nowiu, więc nie tworzył na ścianie nawet najmniejszego cienia. Te przeklęte noce i tak się dłużyły; żeby choć promyk światła dla rozrywki.
Nagle usłyszała szelest kroków za domem, a potem skrzypienie tylnych drzwi.
– Joseph – wyszeptała, leżąc na wznak na starym dwuosobowym łóżku. Sękate dłonie kurczowo ściskały brzegi kołdry. – Czy to ty?
Ale to oczywiście nie był Joseph. Od kiedy duchy wydają dźwięki?
Starała się uspokoić, oddychała powoli i miarowo, słysząc dobiegające z dołu kolejne odgłosy. Otwieranie lodówki, skrzypienie starej, opornej szuflady. I kroki, mnóstwo kroków. Lekkie i szybkie, przemierzające kuchnię, wbiegające na schody.
Na Boga, przecież nie może się bać we własnym domu.
Wtedy pojawił się chłopiec. Stał w drzwiach z rękami założonymi za siebie i patrzył Ricie w oczy.
Odwzajemniła to spojrzenie, wsuwając jednocześnie prawą rękę pod kołdrę.
– Scott – powiedziała. – Zdaje się, że o tym rozmawialiśmy.
Chłopiec milczał.
– Zasady są zasadami, synu. Dobrze wychowany człowiek puka, zanim wejdzie. Czeka, aż go zaproszą. Nie zakrada się w środku nocy do domu starej samotnej kobiety, która mało nie umarła ze strachu!
Chłopiec nie zareagował.
Rita usiadła na łóżku. Wiedziała, że wygląda okropnie. Rzadkie siwe włosy sterczące niczym gałązki, na czubku głowy przekrzywiona wełniana szlafmyca. Miała na sobie tę samą co zawsze zieloną flanelową koszulę i pożółkłe kalesony. Ubierała się tak, żeby jej było wygodnie i ciepło, nie po to, żeby ładnie wyglądać przed zuchwałymi młodzieńcami.
Chłopiec nadal się nie ruszał, więc Rita nie spuszczała z niego wzroku. Dawała mu do zrozumienia, że wcale nie jest tak słaba i krucha, na jaką wygląda.
– Pokaż ręce, Scott.
Nic.
– Chłopcze, nie będę drugi raz powtarzać. Pokaż mi ręce!
Dopiero teraz drgnął. Raz, drugi, trzeci. Potem wyrzucił ręce przed siebie. Pokazał jej dłonie i głosem niemal piskliwym ze strachu powiedział:
– Jak tylko chciałem przenocować. Nie sprawię kłopotu, obiecuję!
Rita wykorzystała chwilową przewagę, odrzuciła kołdrę i spuściła nogi z łóżka. Przy wstawaniu bolały ją kości, ale ogólnie czuła się lepiej. Panowała nad sytuacją.
– Gdzie mieszkasz, Scott?
Buntowniczo zacisnął usta.
– Masz jakichś rodziców, których powinnam zawiadomić? Kogoś, kto się o ciebie martwi?
– Mogę spać nawet tutaj – szepnął – na podłodze. Niewiele mi trzeba, naprawdę.
– Nonsens, moje dziecko. Żaden gość w moim domu nie będzie spał na ziemi. Skoro masz tu spędzić noc, niech to będzie w godziwych warunkach. Położę cię w pokoju Josepha.
Powłócząc nogami, ruszyła w stronę drzwi. Minęła chłopca, ocierając się o jego ramię. Posłusznie się usunął.
Podbudowana tym Rita zaprowadziła go do pokoju swego brata, gdzie na komodzie wciąż stały zakurzone trofea sportowe, a łóżko przykrywała narzuta uszyta jeszcze przez ich babkę z kawałków dziecięcych kocyków. Joseph dostał ją w spadku jako najstarszy syn i pewnego dnia miał przekazać swoim dzieciom. Niestety zginął na tej samej wojnie co mąż Rity. Wszedł na minę we Francji. Nie było co wkładać do trumny, więc nawet nie miał należytego pogrzebu. Rodzice pochowali jego nieśmiertelnik, a potem ojciec zaszył się w jego pokoju i siedział tam całymi miesiącami.
Narzuta powinna była trafić do jej siostry Beatrice, ale została w pokoju Josepha, gdzie od czasu do czasu każde z nich przychodziło i próbowało się na swój sposób z nim pożegnać.
Teraz Rita ją odwinęła i wygładziła flanelową pościel, zimną i zatęchłą od długiego nieużywania. Wprowadziła chłopca do środka i pomogła mu się położyć.
Był słaby, całkowicie bezwolny. Padł na łóżko jak kłoda. Rita odgarnęła mu kosmyk włosów z czoła. Zadrżał.
– Ciociu Rito – szepnął – ja już nie mam siły.
Powiedział to w taki sposób, że nagle wszystko zrozumiała. On nie był zmęczony, był wyczerpany. To także stan psychiczny. Stan duszy.
Okryła go szczelnie kołdrą po samą szyję.
– Zostań tu, dziecko, ile chcesz.
Podreptała do swojego pokoju i po ciemku odszukała nóż kuchenny, który chłopiec upuścił na podłogę. Podniosła go i położyła na szafce przy łóżku.
Potem sięgnęła pod kołdrę i wyjęła starego colta będącego kiedyś własnością jej ojca. Wczoraj go wyczyściła, a wieczorem naładowała. Prawdziwe cacko, leciwe, ale wciąż sprawne.
Chwyciła go w dłoń i mozolnie zeszła na dół po schodach, kurczowo trzymając się poręczy.
Niedomknięte drzwi kuchenne lekko stukały na wietrze. Otwarła je na oścież i wyjrzała na zewnątrz, jeszcze raz przeklinając księżyc, który się schował. Wszędzie było ciemno. Ani jednego światła w domu sąsiada. Nigdzie nawet błysku kocich oczu.
Zamknęła więc powieki i zamiast patrzeć, spróbowała poczuć noc. Lubili tak się bawić z braćmi, kiedy byli mali. Nocowali w ogrodzie pod namiotem, udając, że są w dżungli amazońskiej. „Nie patrzcie oczami – mawiał ojciec swym ciepłym barytonem. – Patrzcie umysłem, szukajcie sercem”.
Zawsze się zastanawiała, czy Joseph nie powinien był zamknąć oczu tamtej nocy, gdy wychodził na patrol. Może gdyby zamiast patrzeć, czuł, nie trafiłby na tę minę.
W tym momencie przeniknął ją dziwny chłód. Było to na tyle silne, że aż się cofnęła.