Ujrzała iskry przed oczami, nie była w stanie utrzymać się na nogach. Ziemia zawirowała i Billi zatoczyła się do przodu. Ojciec nie pozwolił jej upaść.
– Ty draniu – wyszeptała, potrząsając głową. Sprawdziła nos. Jeśli go złamał… Nie, nawet nie krwawił. Ale oczy mocno jej łzawiły. – Drań!
Jeśli wcześniej nie czuła nienawiści, to teraz była jej pewna. Nie potrafił nawet uczciwie walczyć! Ojciec posadził ją na ziemi i ukucnął obok.
– Nienawidzisz tego życia?
– Oczywiście, że tak. Nienawidzę! – Billi otarła twarz rękawem, nie mogła powstrzymać łez. Nie chciała, żeby zobaczył, że płacze bez żadnego rozsądnego powodu, tylko dlatego, że znowu ją pokonał.
Arthur pokiwał głową. Spojrzał na swój bokken.
– Dobrze. Tak powinno być.
Billi znowu potrząsnęła głową. Chyba się przesłyszała.
– Co?!
– Masz rację, Billi. Jest nas niewielu, ale odpieramy złe moce. Dlaczego? Bo jesteśmy bezlitośni. Jesteśmy koszmarem największych potworów. – Pochylił się nad nią i wyszeptał: – Strach jest potężną bronią.
Billi zamarła. Nigdy w życiu nie było jej tak zimno. Jej serce musiało zamienić się w sopel lodu. Arthur się podniósł. Nie patrzył na nią.
– Musisz być bezlitosna. Nic nie może cię powstrzymać od wypełnienia obowiązków. Pewnego dnia będziesz musiała dokonać strasznego wyboru i litość zaleje ci serce, zawahasz się. Pomyślisz, że musi być inny sposób. – Westchnął. – Ale go nie znajdziesz. Będziesz tak blisko, że poczujesz ciepło oddechu na twarzy, zobaczysz, jak w oczach jarzy się życie, i będziesz musiała je zakończyć. Tak jak zrobiłaś to w czasie Próby. – Arthur wyciągnął dłoń i pomógł jej wstać. – Nienawidzisz tego, czym się zajmujemy. Masz do tego prawo. Kto chciałby takiego życia? Czasami robimy straszne rzeczy, poświęcamy się w niemożliwy sposób. Ale tak trzeba. Bo inna opcja jest znacznie gorsza. – Wziął jej twarz w swoje dłonie i pochylił się. Billi pomyślała, że zamierza ją pocałować w czoło, tak jak robił to dawno temu.
Albo znowu walnąć.
Nie zrobił ani jednego, ani drugiego. Opuścił ręce i odwrócił się.
– Posprzątaj. Kiedy skończysz, mam dla ciebie zadanie.
Rozdział 9
Kay czekał na nią po lekcjach. Przeciskając się przez tłum wylewający się z budynku szkoły, zarzuciła plecak na ramię. Chłopak siedział na wysokim murku.
– Co się dzieje? – zapytała Billi.
– Przeczytaj – odpowiedział Kay, podając jej kartkę papieru.
Był to mail od ordynatora jakiegoś oddziału dziecięcego. Pisał, że w ciągu ostatnich dwóch dni zmarło czworo dzieci. W każdym przypadku serca dzieci po prostu przestały bić. Sekcje zwłok niczego nie wyjaśniły. Każde z dzieci znalazło się w szpitalu z powodu drobnych zabiegów: usunięcia migdałków, udrożnienia ucha, a jedno z nich, Rupresh Patel, z powodu wrastającego paznokcia.
– Czy ojciec sądzi, że to coś nadnaturalnego?
– Tego musimy się dowiedzieć.
Główny budynek szpitala China Wharf był wysoką pięciopiętrową wiktoriańską budowlą, cuchnącą starością. Czuło się w niej wszechogarniającą wilgoć: zielony nalot oblepiał rury kanalizacyjne, a drewniane ramy okien były zbutwiałe i popękane. Do budynku nigdy nie docierało słońce, bo stał w cieniu olbrzymich wieżowców pobliskiej Canary Wharf. Przed wejściem kilku pacjentów z ziemistymi twarzami siedziało na wózkach, z odrętwieniem wpatrując się w te przeszklone bastiony dobrobytu. Obok nich stały trzy pielęgniarki, paląc papierosy, jedna obok drugiej, pod płócienną markizą.
– No to do roboty – powiedziała Billi, wchodząc przez główne wejście do szpitala.
Przecisnęli się obok rejestracji dla pacjentów ambulatoryjnych. Wszystkie miejsca były zajęte, ludzie siedzieli nawet na podłodze. W poczekalni dostrzegli wiele dzieci, niektóre w wózkach, inne w ramionach rodziców. Wyjątkowo zmęczony recepcjonista przeszukiwał tłum, aby wyłapać najcięższe przypadki. Przypominało to telewizyjne wiadomości z krajów Trzeciego Świata. Billi przepychała się przez tłum w kierunku windy. Kay stał nieruchomo. W samym środku poczekalni, z przymrużonymi oczami.
– Co się dzieje? – zapytała.
– Słyszysz coś? – Miał zatroskaną minę.
Billi się skupiła.
– Płaczące dzieci. Czemu pytasz?
Wzruszył ramionami.
– Nie potrafię wyjaśnić. Może to nic takiego.
– No to w porządku. Chodźmy.
Kay odnalazł plany szpitala w internecie – oddział dziecięcy mieścił się na ostatnim piętrze. Wśliznęli się do windy wraz z grupą zwiedzających. Kay wyjął pudełko czekoladek przewiązane kokardką. Jeśli ktoś ich zatrzyma, będą udawać, że przyszli w odwiedziny.
W końcu dotarli na właściwe piętro. Przez drewniane wahadłowe drzwi weszli na korytarz, wzdłuż którego ciągnął się rząd ponurych sal. Ktoś, dawno temu, starał się rozweselić to smutne wnętrze, malując na ścianach postacie bohaterów kreskówek, kolorowe tęcze i portrety roześmianych pacjentów. Ale wraz z upływem czasu i postępującym zaniedbaniem na ścianach pokazały się plamy wilgoci, a z uśmiechniętych buź zaczęła łuszczyć się farba, która wyglądała jak chora, zażółcona skóra. Po każdej stronie korytarza znajdowały się cztery sale, dalej oddział intensywnej terapii z inkubatorami, a za nim oddział położniczy,
– Ty sprawdź tutaj. – Kay wskazał na zachodnią część oddziału. – Ja pójdę tam. Krzyknij, jeśli zobaczysz coś dziwnego.
Billi spodziewała się, że oddział będzie ożywiony, wypełniony hałasem, że usłyszy śmiech, będzie panowało podniecenie. Ale nic takiego się nie działo. Siostra oddziałowa ukryta była za masywnym biurkiem. Z pokoju dla personelu ze starego telewizora dobiegały dźwięki popularnego serialu. Dwie pielęgniarki, jak otumanione, leżały w fotelach, wpatrując się tępo w migający obraz. Billi ruszyła wzdłuż korytarza, walcząc z uczuciem lodowatego niepokoju.
Dzieci leżały apatycznie w łóżkach i patrzyły na nią z nieufnością.
Czego szukała? Stały tu łóżka, w nich chore dzieci. Czego się tu spodziewać? Znajdowała się w szpitalu. Kolejne paranoiczne urojenie ojca. Nie widziała Kaya – gdzie on łazi? Chciała po prostu wrócić do domu.
– Przepraszam cię kochanie, czy przyszłaś w odwiedziny?
– Pielęgniarka wyrosła jak spod ziemi. – Te dzieci potrzebują odpoczynku i jeśli nie przyszłaś do kogoś z wizytą, powinnaś wyjść. – Mówiła głosem zmęczonym, ale stanowczym, nie szorstko, ale pewnie.
Billi pokazała na najbliższe drzwi i zaczęła iść w ich kierunku.
– Przyszłam się zobaczyć – podeszła bliżej i zobaczyła nazwisko „Rebeka Williamson" – z moją koleżanką Becky. Tylko na chwilę. – I weszła do pokoju.
Lampy były wyłączone, a zasłony zaciągnięte, światło padało jedynie z otaczających dziewczynkę monitorów. Widać było, że chora śpi. Była mała, mogła mieć siedem albo osiem lat. Do ręki podłączono jej kroplówkę, a do palca przytwierdzono czujnik pulsu, rurki wspomagające oddychanie wychodziły z jej nosa. Miała rzadkie włosy, przez które przeświecała skóra czaszki – delikatna, poprzecinana niebieskimi żyłkami. Billi chciała tu sekundę zaczekać, a potem wyśliznąć się i odnaleźć Kaya.