Выбрать главу

Wszyscy wiedzieli. Tylko jeden znajdował się na wolności.

– Anioł Śmierci – wyszeptał Percival.

– Och, robi się coraz ciekawiej – mruknął Gwaine. – Boży zabójca we własnej osobie.

Arthur zignorował Gwaine'a i kontynuował:

– Poszukuje Lustra. Jest słaby. Większość jego mocy od czasów Salomona tkwi uwięziona w Lustrze.

– Kiedy w końcu dostanie je w swoje ręce, odzyska dawną potęgę i wyzwoli swych kumpli – dodał Percy i skrzywił się z niesmakiem. – Sześćdziesięciu dziewięciu wkurzonych Obserwatorów pod wodzą archanioła – nie brzmi to ciekawie.

Billi przypomniała sobie, co wraz z Kayem usłyszeli od Elaine na temat działalności Obserwatorów. Jasna krwawa cholera.

– Ale dlaczego atakuje dzieci? – zapytał ojciec Balin.

– Żeby nas namierzyć – odpowiedział Arthur i potoczył wzrokiem po zebranych w kręgu rycerzach. – Przecież żeby znaleźć Lustro, musi najpierw odnaleźć jego strażników, prawda?

– A gdzie teraz jest Lustro? – zgryźliwie zapytał Gwaine.

– W bezpiecznym miejscu. Wzmocniliśmy zaklęcia wokół relikwiarza. Jest niewidzialny nawet dla nadnaturalnych mocy.

– Najpierw pozwoliłeś temu głupawemu chłopakowi majstrować przy relikwiarzu, a teraz powierzyłeś coś tak cennego Elaine? Nie zachowuj się jak dureń, Arthurze!

– Zrobiłem to i nie zmienię zdania. Przy szpitalu China Wharf będziemy trzymać całodobową straż. Dziewczynka jeszcze żyje. Musimy jej strzec.

– I wykorzystamy ją jako przynętę, tak? – zapytała Billi. Jeśli Rebeka nadal walczyła, Obserwator mógł wrócić, aby ją dobić – wyrwać z niej duszę. Spojrzała ojcu w oczy. Były pozbawione współczucia. Całkowicie bezlitosne. Czy istniał ktoś, kogo nie byłby w stanie poświęcić?

– Tak. Przynęta. Berrant włamał się do szpitalnego komputera. Każde z nieżyjących dzieci było najstarsze z rodzeństwa. Pierworodne.

– Boże Wszechmogący! – wyszeptał Pelleas.

Billi zesztywniała. Też była pierworodnym dzieckiem.

– Więc te zachorowania…

Nawet nie śmiała dokończyć zdania. Arthur zrobił to za nią.

– To dziesiąta plaga.

Rozdział 11

W ciągi dnia Billi nie mogła się na niczym skoncentrować. Siedziała w ławce, próbując skupić się na tym, co mówili nauczyciele. Starała się być częścią normalnego świata, ale zmuszono ją, by uczestniczyła w rzeczach tak straszliwych, że perspektywa normalnego życia – poza Zakonem – coraz bardziej się oddalała.

Na Radzie padło wiele pytań, ale Arthur nie miał czasu, aby na wszystkie odpowiedzieć. Członkowie Zakonu mieli ustalić kolejność obserwacji szpitala i Rebeki, resztę pozostawiając Arthurowi. Billi nie mogła pozbyć się podejrzeń, że wiele dzieje się za jej plecami. Ojciec zamierzał coś zrobić – trzymając ją od tego z daleka.

Dobra, chrzanić go. I tak wystarczało jej to, co już wiedziała. Spojrzała na zegarek. Miała trzy godziny do swojej warty w szpitalu. Przez ten czas zamierzała cieszyć się własnym życiem.

Kiedy dotarła do umówionej kawiarni, w środku nie zobaczyła wielu znajomych twarzy. Rozpoznała kilka osób ze swojego rocznika, ale na szczęście z innej klasy. Spojrzała na delikatnie oświetlone stoliki: Mike'a nie było.

Zamówiła latte i jagodowego muffina i rozejrzała się po sali w poszukiwaniu wolnego miejsca. Wybrała głęboki ciemnoczerwony fotel stojący w kącie, naprzeciwko wejścia.

Nerwowo otwierała i zamykała komórkę. Czy czekała ją prawdziwa randka? Nie była pewna. Czuła, że tak, ale Mike traktował wszystko tak zwyczajnie. Ciekawe. Całe swoje życie spędzała z mężczyznami, ale nigdy nie myślała o nich w ten sposób.

Znowu się rozejrzała. Tu spotykały się szkolne sławy. Na przykład Pete Olson – gwiazda sportowa, kupa mięśni i wyżelowanych włosów – stał obok Tracy Hindes. Chichotała jak głupia, ubrana w zwiewną, czerwoną sukienkę. Jeśli Billi włożyłaby coś takiego, Arthur dostałby zawału.

Zaczęła się zastanawiać, czy tak właśnie zachowują się dziewczyny na randkach? Czy tego oczekiwał Mike? Zaczęła czuć się niezręcznie. Może nie powinna była przychodzić. Chwyciła telefon, ale zamiast zadzwonić, zaczęła przyglądać się dziewczynie, która potykając się, wychodziła z łazienki. Papierem toaletowym wycierała spuchniętą od łez twarz, pozostawiając na policzkach czarne smugi rozmazanego tuszu. Billi zesztywniała.

„Tylko nie to".

Jane Mulville zatrzymała się, zaskoczona obecnością Billi, ale po chwili ruszyła do przodu.

– Na co się tak gapisz? – warknęła. Pocierała oczy, nadal rozsmarowując tusz, wyglądała teraz jak miś panda. – Ale masz ubaw, co? Ty pokręcony dziwolągu!

Mogłaby wstać i po prostu rozwalić jej twarz, ale siedziała, czując dziwne współczucie. Jane miała piętnaście lat, była w ciąży i wszyscy o tym wiedzieli.

– Słuchaj, Jane, bardzo mi przykro, ale… – Co mogła powiedzieć, żeby poprawić sytuację? – Po prostu mi przykro.

Boże, to było dopiero żałosne.

– Na pewno – wyrzuciła z siebie Jane.

– Wszystko w porządku?

To był Mike. Teraz nie mogła już wyjść. Potrząsnął głową, strącając ze swoich kręconych czarnych włosów krople deszczu.

– Cześć, Billi. Przepraszam za spóźnienie.

Rzucił kurtkę na stojącą obok kanapę. Zapomniała, jaki był przystojny. Gąszcz wytatuowanych pnączy wyrastał zza koszulki, sięgając do szyi, gdzie jego skóra błyszczała od deszczu.

– W porządku – wymamrotała, nie wiedząc, co zrobić z uśmiechającym się Mikiem i rzucającą gromy Jane. Może byłoby dobrze, gdyby teraz ziemia rozstąpiła się jej pod stopami?

Mike wyciągnął dłoń w kierunku Jane.

– Przepraszam, nie usłyszałem, jak się nazywasz. – Jego uśmiech był porażający. Billi dobrze wiedziała, co czuje Jane.

– Jane – wyszeptała.

– Miło mi, Jane. – Pokazał głową w kierunku drzwi. – Myślę, że twój przyjaciel czeka na ciebie.

Dave Fletcher stał przy wejściu, trzymając w ręku biały płaszcz Jane, patrzył z zazdrością na Mike'a.

Jane zdała sobie sprawę, że nie ma szans. Odwróciła się do Billi i powiedziała:

– Nie zbliżaj się do mnie, popaprańcu – i uśmiechając się wrednie do Mike'a, dodała: – A ty lepiej uważaj na jej ojca. Nie chciałabym, żeby pociął ci twoją piękną buźkę. – Po czym podeszła do Dave'a i wyszli, z trzaskiem zamykając drzwi.

– Mój błąd – przyznał Mike. – To nie była przyjaciółka.

– Można tak powiedzieć.

Było to wielkie niedomówienie.

– Dzięki, że wkroczyłeś. Jestem… miło mi, że przyszedłeś.

– O Boże, czy naprawdę powiedziała to na głos?

Mike uśmiechnął się do niej leniwie, jego złote oczy błyszczały wesoło.

– Mnie też jest miło.

Zwyczajna. To była zwyczajna rozmowa. Nic o templariuszach, o plagach, o Obserwatorach. Nic, prócz normalnej wymiany zdań. Mike opowiedział Billi trochę o swym ojcu, który bardzo przypominał jej Arthura. Surowy, osądzający i arogancki. Zapytała też o jego tatuaże, a on ze śmiechem odparł, że się z nimi urodził.

– Kiedy wszedłem i zobaczyłem cię z tą dziewczyną, wyglądałaś tak, jakbyś zamierzała ją uderzyć. – Mike, śmiejąc się, zacisnął pięści. – Kto cię uczył walczyć?

– Ojciec.

Uniósł brwi.

– Ho, ho. Wydawało mi się, że większość tatusiów marzy o tym, aby ich córeczki zostały baletnicami, a nie bokserami. Żeby były zwyczajne i nudne. – Pochylił głowę nad stołem tak, że jego oczy znalazły się bardzo blisko jej twarzy. – Ale w tobie nie ma nic zwyczajnego, prawda?

– Zakładam, że to komplement.