Выбрать главу

Krzesło skrzypi, kiedy Arthur wstaje. Ma zimną, nieruchomą, przerażającą twarz. Wskazując na miejsce tuż przed sobą, mówi do Billi:

– Do mnie, natychmiast.

Gwaine z trudem się podnosi, ignorując pomoc Percy’ego.

– Mała żmija. Jak długo tu podsłuchuje…

– Skończ już, Gwaine – prosi Percy.

Spojrzenia Billi i Gwainea spotykają się, Billi czuje kipiący w niej gniew. Nie ma racji. Śmierć jej matki nie była winą ojca. Bardzo ją kochał. Nigdy by jej nie skrzywdził. Nigdy nie skrzywdzi Billi. Wie, co mówią za jej plecami w szkole, ale to nieprawda, lej ojciec jest niewinny. Tak powiedział sędzia.

Wieki całe trwało, zanim zdołała przejść przez kuchnię i stanąć przed ojcem. Spojrzała na Percy'ego, aby odzyskać pewność siebie – nic złego nie może jej spotkać, kiedy on jest w pobliżu – ale jego zazwyczaj przyjazna twarz wygląda teraz jak zimny głaz.

Billi staje przed ojcem i zmusza się do spojrzenia w jego surowe oczy. Kiedy w końcu to robi, nie może powstrzymać drżenia nóg.

– Dlaczego podsłuchiwałaś? – pyta ojciec.

To niesamowite, jak zdenerwowanie zmienia jego głos – staje się spokojny i płaski.

– Ja tylko… chciałam wiedzieć.

– Co chciałaś wiedzieć?

Billi bierze głęboki oddech. Wszystko. Chciałaby wiedzieć wszystko. Od czego zacząć? Dlaczego Gwaine mówił o takich rzeczach? Dlaczego w ten sposób o niej rozmawiają? Już wie, od czego zacznie – od niego.

– Dokąd wychodzisz? Czym się zajmujesz?

Arthur przez długi czas w milczeniu wpatruje się w twarz córki. Tak jakby szukał czegoś w jej oczach. W końcu kiwa głową.

– Proszę, zobacz, czym się zajmuję – mówi i odchodzi od stołu.

Billi z trudem łapie powietrze. Na ciemnym dębowym stole leży miecz. Jest olbrzymi. Jego ostrze jest szersze od dłoni dziewczynki, a całość tak duża jak ona. Głowica miecza leży bliżej i Billi widzi, że wyrzeźbiono na niej wizerunek dwóch rycerzy dosiadających jednego konia. Chociaż miecz najwyraźniej został wytarty, na jego wypolerowanym ostrzu nadal znajdują się ślady krwi.

Obok leży potężny rewolwer z długą lufą. Tuż przy nim trzy srebrne naboje.

Billi wpatruje się w broń. Chwilę później odwraca się do ojca.

– Nie napadacie chyba na banki?

Arthur spogląda pogardliwie i nic nie mówi. Odpakowuje coś z czarnego plastikowego worka.

Billi z trudem powstrzymuje się od krzyku, kiedy widzi wyłaniającą się z czarnej folii odciętą kończynę.

To psia łapa. Silnie umięśniona, z groźnymi żółtymi pazurami, długimi jak jej palce. Ten pies musiał być wielki jak lew!

– Zabiłeś psa?

– Wilka – odpowiada Arthur. – Pokaż jej, Balin.

Balin delikatnie unosi srebrny krucyfiks wiszący na jego szyi i, zaciskając go w prawej dłoni, lewą dotyka zwierzęcej łapy.

– Exorcizo te – szepce, po czym się odsuwa.

Billi obserwuje łapę. Nic się nie dzieje.

Czy to jakiś dowcip? Czy wiedzieli, że podsłuchiwała? Spodziewa się, że zaraz wszyscy wybuchną śmiechem, zachwyceni, że udało im się ją nastraszyć.

Łapa zaczyna się zaciskać. Grube pazury pokrywają się ciałem, a szorstka szara sierść wtapia się w skórę. Kończyna skręca się i przeobraża, zmieniając kształt i kolor. Nie ma śladu po sierści, widać tylko jasną skórę. Łapa stała się dłonią z pięcioma palcami. Billi widzi teraz przed sobą odcięte ludzkie ramię. Cała zaczyna drżeć, a jej skóra pokrywa się zimnym potem. Chciałaby uciec i ukryć głowę pod poduszką, ale nie może oderwać wzroku od odciętego ramienia.

– Dotknij – zachęca Arthur.

– Nie!

– Dotknij.

Billi patrzy na odciętą rękę. Już przestała się zmieniać. Widać paznokcie, długie i brudne, normalne paznokcie, a nie pazury. Billi wyciąga dłoń, choć boi się, że odcięta kończyna może nagle wrócić do życia i chwycić jej rękę.

Nic się nie dzieje. Billi opuszcza dłoń i opiera na odciętym ramieniu. Jest martwe, czuje, jakby dotykała mięsa. Niczym się nie różni od kurczaka, którego kupuje u rzeźnika. Zimne, trochę twarde, ale u › nie ramię, to martwa substancja. Walące z ponaddźwiękową prędkością serce w końcu zwalnia, drżenie ustępuje.

To po prostu zwyczajne mięso.

Billi się cofa i Arthur z powrotem zawija kończynę w czarny plastik. Kładzie dłoń na ramieniu córki i długo na nią patrzy.

– Strach ma wielkie oczy – mówi.

Chłód świtu kąsał szyję Billi, budząc ją ze snu. Nie, to nie sen, tylko wspomnienia. Choć minęło już pięć lat, wydarzenia nie straciły wyrazistości. Pamięta, jak Gwaine z gniewem spoglądał na Arthura i bez przekonania przepraszał za swe słowa. Od tamtej pory w jego relacjach z ojcem dawało się wyczuć jakieś napięcie. Billi właściwie nie pamięta niczego, co wydarzyło się wcześniej, tak jakby tamta noc była początkiem jej życia. Jęknęła i skuliła się na siedzeniu, starając się odgrodzić od zimna wpadającego do auta przez otwierane drzwi.

– Jesteśmy w domu – powiedział Arthur. – Zjedz coś, za godzinę jutrznia.

Dlaczego? Ciągle nie potrafiła zrozumieć, dlaczego musi się modlić. Przecież templariusze zostali oskarżeni i skazani za herezję. Nie byli więc prawowiernymi chrześcijanami. Ojciec jednak często powtarzał, że wiara w Boga to nie to samo, co wierność religii. Mimo to templariusze często wykorzystywali w walce modlitwy, egzorcyzmy, krucyfiksy. Billi traktowała je tak samo jak umiejętność posługiwania się mieczem. Modlitwa i wypolerowane ostrze były narzędziami templariuszy w walce z Bezbożnym.

Billi spojrzała na zegarek, wskazywał 5:33. Nawet ptaki jeszcze się nie zbudziły, a on chce, żeby przyszła na poranne nabożeństwo? Czy nie wystarczy, że całą noc walczyła z duchem? Obserwowała, jak otwiera bagażnik i wyjmuje z niego Miecz Templariuszy. Wysunął go z pochwy do połowy, żeby po chwili szybko schować.

– Nie mogę dostać jakiejś dyspensy? No wiesz, ze względu na Próbę?

Arthur przecząco pokręcił głową.

– Tym bardziej powinnaś pojawić się na modlitwie. Masz za co dziękować.

Dziękować? Dziękować za to, że prawie została opętana? Za to, co zrobiła? Ciągle sobie powtarzała, że nie zabiła sześciolatka, lecz złego ducha, który przybrał postać dziecka, ale przychodziło jej to z trudem. Wysiadła z samochodu i skuliła się z zimna. Było jeszcze ciemno, a lodowaty wiatr niósł ze sobą podmuch zimy. Zadrżała.

– Przestań – rzucił Arthur. – Templariusz nie drży.

Ich spojrzenia się spotkały. Nie mógł już patrzeć na nią z góry, tak jak kiedyś, była na to za wysoka. Może tak naprawdę nie był jej ojcem? To by wiele wyjaśniało – trudno o dwie tak różne osoby. Billi była podobna do swojej pakistańskiej mamy – wysoka, szczupła, z ciemnymi oczami. On był barczysty, miał bladą pooraną bruzdami, stwardniałą od długich lat boju twarz, w której dominowały wściekle niebieskie oczy. Jego włosy, kiedyś czarne, teraz gęsto przetykała siwizna. Z dezaprobatą pokiwał głową, potem odwrócił się i odszedł.