Выбрать главу

Wyciągnęłam z torby suknię. Była w kolorze burgunda. Miała ramiączka wystarczająco szerokie, żeby ukryć stanik. Góra z atłasu była obcisła; reszta sukienki uszyta z miękkiego, naturalnie wyglądającego materiału. Żakiet był uszyty z tego samego materiału w kolorze burgunda. Jedynie klapy były z atłasu.

Miałam kaburę z Berettą Tomcat – najnowszym pistoletem automatycznym kaliber.32. Zabaweczka ważyła niecały funt. Były mniejsze pistolety, ale jeśli miałam do kogoś strzelać tego wieczoru, to chciałam, żeby to było coś więcej niż kaliber.22. Kaburę zawiązywało się na kostce u nogi. Problem z takimi kaburami polega na tym, że dziwnie się z nimi chodzi. Można na przykład odrobinę pociągać nogą albo drobić. A ja do tego wszystkiego miałam jeszcze na sobie pończochy i szansa, że ich nie zniszczę, równała się zeru. Ale to jedyne miejsce na ukrycie pistoletu, które nie było zbyt oczywiste. Gotowa byłam poświęcić pończochy.

Przeszłam się w burgundowych butach na szpilkach. Miały zaledwie dwa całe wysokości. Lepiej się w nich chodziło, a suknia sięgała do samej ziemi, więc i tak większość osób nie zauważy, jakiej wysokości są moje obcasy. Sklep, w którym kupiłam suknię, podwinął ją do tych butów. Nawet jeśli się ma więcej niż pięć stóp wzrostu, nie można kupić eleganckiej sukni i nosić do niej dwucalowych obcasów, nie mając jej podwiniętej.

Na koniec włożyłam biżuterię. Naszyjnik z granatów był prawie czarny, z przebłyskami srebra. Specjalnie nie wyczyściłam srebra, dla lepszego wyeksponowania kamieni.

Pokusiłam się o podwinięcie włosów, tak że zamiatały moje ramiona. Błyszczały czerwienią, a burgundowa suknia wydobyła z moich włosów burgundowy blask.

Moja ciotka mogła mi pozwolić trzymać broń lub nie. Prawdopodobnie nie zostanę wyzwana na pojedynek pierwszego wieczoru, skoro ciotka mnie zaprosiła, ale… zawsze lepiej być uzbrojonym. Są na dworze istoty, które nie walczą w pojedynkach. Potwory, które nie rozumują tak jak my. Czasami bez żadnego powodu jeden z nich atakuje. Możesz zginąć, zanim ktoś go powstrzyma.

Więc po co się je trzyma? Ponieważ jedyną zasadą, jaka zawsze obowiązywała na Dworze Unseelie, jest to, że wszyscy są na nim mile widziani. Nikt ani nic nie może zostać odrzucone. Jesteśmy azylem dla potworów zbyt przerażających dla Dworu Seelie. Tak jest, było i będzie. Chociaż to, że się jest akceptowanym na dworze, nie oznacza, że jest się akceptowanym jako sidhe. Sholto i ja coś o tym wiemy.

Raz jeszcze spojrzałam w lustro i obrysowałam wargi ołówkiem. Włożyłam konturówkę do małej koralikowej torebeczki, która pasowała do sukni. Czego chciała ode mnie królowa? Dlaczego nalegała, żebym wróciła do domu? Dlaczego właśnie teraz? Zrobiłam głęboki wdech i wydech, patrząc, jak atłas na mojej piersi unosi się i opada. Wszystko we mnie błyszczało: skóra, oczy, włosy, granaty wokół mojej szyi. Wyglądałam uroczo. Nawet ja musiałam to przyznać. Jedynie mój wzrost wskazywał na to, że nie jestem sidhe czystej krwi. Byłam po prostu za niska, by być jedną z nich.

Dołożyłam mały pędzelek do szminki w torebce, a potem musiałam zdecydować, czy mam wziąć jeszcze jakieś kosmetyki, żeby się odświeżyć w czasie wieczoru, czy małą puszkę gazu musztardowego. Wybrałam gaz. Jeśli masz wybrać pomiędzy dodatkowymi kosmetykami a dodatkową bronią, lepiej wybierz broń. Już sam fakt, że się zastanawiasz, które z nich wybrać, dowodzi, że bardziej będziesz potrzebować broni.

Rozdział 24

Przed nami w zapadającym mroku wznosiły się kopce Faerie: małe góry aksamitu na pomarańczowym niebie. Księżyc był już wysoko, błyszcząc srebrem. Wciągnęłam zimne, rześkie powietrze. Jesienne ranki w Kalifornii były czasami zimne. Przed południem trzeba było nosić spodnie i cienki sweter. Liście opadały na ziemię, tworząc kopczyki, i tańczyły, szeleszcząc, gnane przez wiatr. Potem, po południu trzeba było przebrać się w szorty i znowu było jak w czerwcu.

Ale tu panowała prawdziwa jesień. Powietrze było chłodne, ale nie zimne. Wiatr, który wiał nam w plecy, przynosił rześki zapach pól kukurydzy i więdnących liści.

Gdybym mogła wrócić do domu w październiku i spotkać tylko tych, których chciałam widzieć, nie posiadałabym się z radości. Jesień była moją ulubioną porą roku, październik moim ulubionym miesiącem.

Zatrzymałam się na ścieżce, a mężczyźni przystanęli razem ze mną. Barinthus spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

– Co się stało? – spytał Galen.

– Nic – odpowiedziałam – zupełnie nic. – Zrobiłam jeszcze jeden głęboki wdech. – Powietrze nigdy tak nie pachnie w Kalifornii.

– Zawsze lubiłaś październik – zauważył Barinthus.

Gallen uśmiechnął się szeroko.

– Pamiętasz, jak w Halloween chodziłem z tobą i Keelin po fanty, dopóki z tego nie wyrosłaś?

Pokręciłam głową.

– Wcale z tego nie wyrosłam. Jeszcze kiedy miałam piętnaście lat, chodziłam razem z Keelin na Halloween. Miałam już na tyle silną osłonę, żeby nie było wiadomo, kim jesteśmy.

– W wieku piętnastu lat miałaś już tak silną osłonę, żeby ukryć Keelin przed wzrokiem śmiertelników? – spytał z niedowierzaniem Barinthus.

Spojrzałam na niego i skinęłam głową. – Tak.

Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nasza konwersacja została przerwana.

– Czyż to nie wzruszające? – rozległ się męski głos.

Odwróciliśmy się, patrząc na ścieżkę. Galen stanął przede mną, żeby w razie czego zasłonić mnie własnym ciałem. Barinthus wpatrzył się w ciemność z tyłu. Za nami nie było nikogo, to jednak, co było przed nami, wystarczało nam w zupełności.

Pośrodku ścieżki stał mój kuzyn Cel. W ciemności trudno było zobaczyć, gdzie się kończyły jego długie, proste włosy, a gdzie zaczynał czarny prochowiec. Ubrany był na czarno, z wyjątkiem białej koszuli, która świeciła jak gwiazda wśród tej czerni.

Nie był sam. Obok niego stała Siobhan – kapitan jego straży i ulubiony zabójca – gotowa zasłonić go swoim ciałem, gdyby zaszła taka potrzeba. Była niska, niewiele wyższa ode mnie, ale widziałam kiedyś, jak podniosła volkswagena i rzuciła nim w kogoś. Jej włosy błyszczały biało w ciemności, ale wiedziałam, że w rzeczywistości są biało-srebrno-siwe, jak pajęczyna pająka. Jej skóra była blada, matowa, nie błyszcząca, jak skóra Cela i moja, a oczy – matowo zielone, pokryte błonami, rybie. Miała na sobie czarną zbroję, pod ręką trzymała hełm. Zły znak.

– Jesteś w pełnym rynsztunku, Siobhan – zauważył Galen. – Cóż to za okazja?

– Przygotowanie to klucz do wygrania bitwy. – Jej głos pansował do reszty – suche szepczące syczenie.

– To ma być jakaś bitwa? – zdziwił się Galen.

Cel zaśmiał się tym samym śmiechem, który zmienił moje dzieciństwo w piekło.

– Dzisiaj nie. To tylko paranoja Siobhan. Bała się, że Meredith zdobyła moc, gdy była w zachodnich krainach. Widzę jednak, że jej obawy były bezpodstawne.

Barinthus położył dłonie na moich ramionach, przysuwając mnie do siebie.

– Co tu robisz? To nas królowa wysłała po Meredith.

Cel przesunął się w dół ścieżki, ciągnąc za smycz, która wiodła od jego dłoni do małej postaci kucającej u jego stóp. Postać była ukryta za jego płaszczem. W pierwszej chwili nie poznałam, kto to.

Postać wstała i okazało się, że sięga ledwie do piersi Cela. Miała skórę brązową jak moja babcia, ale włosy na jej głowie były grube i opadały aż do kostek. W ciemności wyglądała jak człowiek, ale wiedziałam, że jej skóra pokryta jest grubymi, miękkimi, puszystymi włosami. Jej twarz była płaska i bez rysów, jak coś na wpół uformowanego i nigdy nie skończonego. Jej szczupłe delikatne ciało miało parę dodatkowych rąk i nóg, tak że poruszała się, dziwnie chwiejąc się na boki. Dodatkowe kończyny można było schować pod ubraniem, ale i tak było je widać, gdy się poruszała.