Zwolnił jeszcze bardziej, patrząc na mnie spod oka.
– Czy skończyłaś już ze swoimi sztuczkami, księżniczko Meredith?
– Skończyłam – powiedziałam.
Zatrzymał się i zaoferował mi ramię. Położyłam dłoń na jego nadgarstku. Pod palcami poczułam małe włoski.
– Trochę zimnawo na krótki rękaw, prawda? – spytałam.
Zmierzył mnie wzrokiem.
– Przynajmniej ty ubrałaś się odpowiednio.
Położyłam wolną dłoń na ręce, która spoczywała na jego ramieniu, robiąc coś w rodzaju podwójnego uścisku, ale nic, co byłoby zabronione. – Podoba ci się?
Spojrzał na moją dłoń. Zatrzymał się i chwycił mnie za prawą rękę, a kiedy jego skóra dotknęła pierścienia, błysnął, przeszywając nas oboje elektrycznym mrowieniem. Magia w pierścieniu rozpoznała Doyle’a, tak jak wcześniej Barinthusa i Galena.
Puścił moją rękę, jakby go to zabolało i zaczął pocierać swoją
– Skąd masz ten pierścień? – W jego głosie słychać było napięcie.
– Zostawiono go dla mnie w samochodzie.
Pokręcił głową.
– Wiedziałem, że zaginął, ale nie spodziewałem się, że znajdę go na twojej dłoni. – Spojrzał na mnie i gdyby to był ktoś inny, powiedziałabym, że się bał. Zanim zdołałam rozszyfrować to spojrzenie, jego twarz znów stała się bez wyrazu. Ukłonił się i podał mi ramię, jak zrobiłby to dżentelmen.
Wzięłam go pod ramię, otoczyłam je obydwiema dłońmi, ale tym razem nie dotknęłam jego skóry. Zastanawiałam się chwilę, dotknąć go niby przypadkiem, ale nie znałam dokładnie działania pierścienia. Dopóki się tego nie dowiem, budzenie magii nie było najlepszym pomysłem.
Szliśmy ścieżką ramię w ramię statecznym, równym krokiem. Moje obcasy stukały głośno na kamieniach. Doyle kroczył przy mnie milczący jak cień; tylko twardość jego ramienia, dotyk peleryny na moim ciele mówiły mi, że tam jest. Jeśli puściłabym jego ramię, rozpłynąłby się w ciemności – nigdy nie zobaczyłabym ciosu, który by mnie zabił, chyba że Doyle by tego chciał. Czy też raczej: chyba że moja ciotka by tego chciała.
Mogłabym może wypełnić ciszę rozmową, ale Doyle nigdy nie przepadał za pogaduszkami, a tej nocy także ja nie miałam na nie ochoty.
Rozdział 25
Kamienna ścieżka dochodziła do głównej alejki, która była na tyle szeroka, że mógłby nią przejechać powóz lub mały samochód, gdyby samochody mogły tu wjeżdżać – a nie mogły. Podobno dawno temu alejkę przez całą noc oświetlały pochodnie. Współczesne przepisy przeciwpożarowe nie pozwalały jednak na to, więc teraz co osiemnaście stóp stała latarnia. Światła były niebieskie, białe, jasnożółte i zielone. Miałam wrażenie, że poruszamy się wśród kolorowych fantomów.
Kiedy Jefferson zaprosił nas do tego kraju, zaproponował nam, żebyśmy wybrali sobie ziemię. Wybraliśmy kopce Cahokia. Krążą mroczne opowieści o tym, co żyło w kopcach, zanim tu przybyliśmy. O tym, co musieliśmy z nich wyrzucić. To, co mieszkało w głębi ziemi, zostało wygnane lub zniszczone, ale magia pozostała. Czuć ją było w tym miejscu, kiedy się szło alejką, z obu stron mając ogromne kopce. Największy kopiec znajdował się na końcu alejki. Podczas pobytu w college’u byłam w Waszyngtonie. Kiedy wróciłam do domu, nie mogłam uwierzyć, jak bardzo kopce przypominały mi tamto miejsce, to, jak stałam na głównym placu otoczona pomnikami amerykańskiej chwały. Teraz, idąc główną i jedyną ulicą naszego miasta, miałam poczucie upływu czasu. To miasto było kiedyś tak wielkie, jak Waszyngton obecnie, było centrum kultury i mocy, a teraz zostało zapomniane, pozbawione swoich pierwotnych mieszkańców. Kiedy wybraliśmy to miejsce, ludzie myśleli, że kopce są puste, że znajdują się tu tylko kości i stare skorupy. Ale była tu również magia, drzemiąca w ukryciu. A potem obudziła się i nas zaatakowała. Wojna z nią była jedną z ostatnich okazji, kiedy oba nasze dwory walczyły wspólnie przeciwko jednemu wrogowi.
Po raz ostatni wszystkie istoty magiczne walczyły po jednej stronie barykady podczas drugiej wojny światowej. Hitler najpierw sprzymierzył się z istotami magicznymi z Europy. Chciał dodać ich geny do genetycznej mikstury rasy panów. Potem spotkał kilka mniej ludzkich istot. Wśród nas jest struktura klasowa, równie sztywna i nie do złamania, co głupia; zwłaszcza dwór Seelie patrzy z góry na tych, którzy nie wyglądają jak sidhe. Hitler wziął ich pychę za obojętność. Nie wiedział, że tak naprawdę jesteśmy jedną wielką rodziną. Pomiędzy sobą możemy toczyć krwawe walki, ale jeśli ktoś wystąpi przeciwko któremuś z nas, jednoczymy się, by walczyć ze wspólnym wrogiem.
Hitler przy pomocy magów chciał schwytać w pułapkę i zniszczyć pośledniejsze istoty magiczne. Jego sprzymierzeńcy z Dworu Seelie nie opuścili go. Zwrócili się przeciwko niemu wtedy, gdy się tego nie spodziewał. Ludzie czuliby potrzebę ostrzeżenia go o grożącym mu niebezpieczeństwie, istoty magiczne nie. Alianci znaleźli Hitlera i wszystkich jego magów powieszonych za nogi w jego podziemnym bunkrze. Nigdy nie znaleźli jego kochanki Ewy Braun. Od czasu do czasu szmatławce piszą o odnalezieniu jego wnuka.
Żaden z moich bliskich krewnych nie był zamieszany w śmierć Hitlera, więc nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że rzucono niego jakieś zaklęcie.
Mój ojciec dostał na wojnie dwie srebrne gwiazdy. Był szpiegiem. Nie pamiętam, żebym z powodu tych medali czuła się dumna, może dlatego, że ojciec nigdy nie wydawał się o nie szczególnie dbać. Ale kiedy umarł, zostawił mi je w obitym atłasem pudełku. Nosiłam je z resztą swoich dziecięcych skarbów: kolorowymi piórami ptaków, kamykami, które błyszczały w słońcu, małymi plastikowymi tancerkami, które ozdabiały mój tort na szóste urodziny, ususzonym kawałkiem lawendy, pluszowym kotkiem z oczami z fałszywych brylantów. Teraz medale spoczywały w swoim obitym atłasem pudełku w szufladzie komódki. Reszta moich „skarbów” została rozniesiona przez wiatr.
– Błądzisz gdzieś daleko myślami, Meredith – powiedział Doyle.
Wciąż szłam u jego boku, ale przez moment byłam tam tylko ciałem.
– Przepraszam, mówiłeś coś do mnie? – Potrząsnęłam głową.
– Nad czym się tak zamyśliłaś? – spytał. Światła igrały na jego twarzy, malując kolorowe cienie na czarnej skórze. Jego skóra odbijała światło jak rzeźbione i wypolerowane drewno. Dotykałam jego ramienia, tak że mogłam czuć ciepło i miękkość skóry. W dotyku jego skóra była jak skóra każdego, ale światło nie odbijało się w ten sposób od żadnej innej.
– Myślałam o ojcu – powiedziałam.
– Co? – Doyle zwrócił do mnie głowę. Długie pióra musnęły jego szyję, łącząc się z czarnymi włosami, które tylko częściowo były związane. Oprócz małego kucyka, w który zebrane miał włosy z przodu, reszta włosów opadała pod peleryną luzem.
– Myślałam o medalach, które zdobył podczas drugiej wojny światowej.
Popatrzył na mnie, nie zwalniając kroku. Wydawał się rozbawiony.
– Dlaczego właśnie teraz?
Pokręciłam głową.
– Nie wiem. Chyba z powodu dawnej chwały. Kopce przypomniały mi Waszyngton. Całą tę energię i poczucie celu. Tutaj też tak kiedyś było.
Doyle spojrzał w górę na kopce.
– A teraz jest cicho. Prawie martwo.
Uśmiechnęłam się.
– Wiem, że pod nami są setki, tysiące żywych istot.
– A jednak porównanie tych dwóch miast napełniło cię smutkiem. Dlaczego?
Spojrzałam na niego, a on na mnie. Staliśmy w żółtym świetle, ale jego oczy mieniły się wieloma barwami. Były jasne i czyste. Zamknęłam oczy, czując się nagle skołowana i zdezorientowana.
– Ogarnął mnie smutek, bo pomyślałam sobie, że Waszyngton również może stać się kiedyś ruiną. To smutne, że dni chwały przeminęły dawno temu, jeszcze zanim tu przybyliśmy. – Otworzyłam oczy i spojrzałam na niego. Jego oczy znów były czarnymi zwierciadłami. – To smutne, że dni naszej chwały przeminęły, a to, że jesteśmy właśnie tutaj, tylko tego dowodzi.