Przyjrzałam się baczniej roślinom. Były suche i bez życia. Wysłałam błysk mocy i poczułam puls, wciąż jeszcze istniejący, ale słaby. Dotknęłam delikatnie najbliższych pędów. Kolce były tutaj małe, ale ostre jak szpilki.
– Przestań pieścić róże – powiedział Mróz. – Mamy ważniejsze problemy na głowie.
Odwróciłam się do niego, dłoń wciąż trzymając na różach.
– Jeśli róże umrą, naprawdę umrą, wiesz, co to będzie oznaczać?
– Wydaje mi się, że lepiej niż ty – powiedział. – Ale nie możemy dla nich nic zrobić ani poradzić na to, że moc sidhe umiera. Jeśli jednak będziemy ostrożni, może uda nam się uratować choć siebie.
– Bez naszej magii nie jesteśmy sidhe – odrzekłam. Nie patrząc, przesunęłam rękę i ukłułam się w palec kolcem. Szarpnęłam. W moim palcu tkwił mały kolec. Łatwo go można było wyjąć paznokciami. Nawet tak bardzo nie bolało, po prostu mała kropka karmazynu na palcu.
– Jak bardzo jesteś ranna? – spytał Rhys.
– Nie bardzo – odparłam.
Niskie suche syczenie przebiegło przez komnatę, zupełnie jakby jakiś wielki wąż przemykał się w ciemności. Dźwięk dochodził gdzieś znad naszych głów. Spojrzeliśmy w górę. Gałęzie zadrżały, a suche liście opadły szeleszczącym deszczem na ziemię, pozostając na naszych włosach, ubraniach.
– Co się dzieje? – spytałam.
– Nie wiem – odparł Doyle.
– To może chodźmy już stąd, co? – zaproponował Rhys. Odruchowo sięgnął po miecz. Zapomniał, że go nie ma. Drugą ręką chwycił mnie za ramię i pociągnął w kierunku najbliższych drzwi – z powrotem do sali z fontanną. Żaden z nich nie był uzbrojony, chyba że Doyle wciąż miał mój pistolet. Coś mi jednak mówiło, że w tych okolicznościach pistolet do niczego nam się nie przyda.
Otoczyli mnie murem ze swoich ciał. Gdy Rhys dotknął klamki, gałęzie zagrodziły nam drogę. Odskoczył, odpychając mnie od drzwi. Doyle chwycił mnie za drugą rękę i oto nagle biegliśmy już do drzwi po drugiej stronie. Z powodu wysokich obcasów nie mogłam za nimi nadążyć. Potknęłam się, ale podtrzymali mnie i dalej biegłam, ledwo dotykając ziemi. Mróz był daleko przed nami.
– Pośpieszcie się! – zawołał.
– A niby co robimy – mruknął pod nosem Rhys.
Obejrzałam się na Galena. Osłaniał moje plecy gołymi rękami. Ale kolce nie dotykały go. Cienkie, wijące się niczym żmije suche gałęzie wysuwały się tylko po mnie. Kolce wznosiły się nade mną i spadały na moją głowę, rozczesując włosy, ciągnąc je. Kiedy Doyle spojrzał w górę, zauważyłam szkarłatny błysk na jego twarzy – świeża krew.
Kolce zaplątywały mi się we włosy, próbując mnie odciągnąć. Krzyknęłam, szarpiąc głową. Rhys złapał mnie za włosy i razem wyciągaliśmy je z kolców.
Mróz otworzył drzwi. Błysk jaśniejszych świateł i twarze patrzące na nas, niektóre podobne do twarzy ludzi, inne nie.
– Dajcie mi miecz! Miecz! – krzyknął Mróz.
Jakiś strażnik ruszył do przodu. I wtedy usłyszałam głos Cela.
– Nie! Nie dawaj mu miecza.
– Sithney, daj nam swój miecz! – krzyknął Doyle.
Strażnik przy drzwiach zaczął wyjmować miecz z pochwy. Mróz wyciągnął po niego rękę. Roślina zaczęła wślizgiwać się przez drzwi do sąsiedniej komnaty. W tym momencie Mróz mógł jeszcze tam wejść, ocalić siebie. Nie zrobił tego jednak, odwrócił się do nas. Drzwi zniknęły za tnącą falą kolców.
Rhys i Doyle pociągnęli mnie na podłogę. Doyle pchnął Rhysa na mnie. Nagle znalazłam się pod stosem ciał. Włosy Rhysa spadały obok mojej twarzy niczym jedwab. Spojrzałam do góry i zobaczyłam czyjąś rękę w czarnym płaszczu. Byłam przyciśnięta do ziemi tak mocno, że nie tylko nie mogłam się poruszać, ale z trudnością oddychałam.
Gdyby to był ktoś inny niż Doyle i Mróz, czekałabym na okrzyki bólu. Zamiast tego spodziewałam się, że nacisk ciał będzie coraz lżejszy, w miarę jak mężczyźni będą po kolei odciągani przez kolce. Ale nie był coraz lżejszy.
Leżałam płasko na brzuchu na zimnej kamiennej podłodze i patrzyłam do góry. Widziałam nagie ramię, które nie było czysto białe, więc był to Galen.
Krew pulsowała mi w uszach, dopóki nie zaczęłam słyszeć bicia swojego serca. Mijały jednak minuty i nic się nie działo. Mój puls uspokoił się. Przycisnęłam dłonie do kamiennej podłogi. Szary kamień był prawie tak gładki jak marmur, wydeptany przez stulecia. Słyszałam oddech Rhysa przy swoim uchu. Szelest ubrania, kiedy ktoś nad nami się poruszył. Ale nad wszystkim był dźwięk kolców, niski, nieprzerwany pomruk przypominający szum morza.
– Mogę cię pocałować, zanim zginę? – wyszeptał Rhys.
– Chyba jeszcze nie umieramy – odparłam.
– Łatwo ci mówić. Jesteś na samym dole – zauważył Galen.
– Co się dzieje tam na górze? Nic nie widzę – powiedziałam.
– To się ciesz – rozległ się głos Mroza.
– Co się dzieje? – spytałam raz jeszcze, głośniej.
– Nic – zagrzmiał głęboki głos Doyle’a. – To dziwne.
– Czyżbyś był rozczarowany? – spytał Galen.
– Raczej zaciekawiony – odparł Doyle.
Nagle peleryna Doyle’a zniknęła mi z oczu, a nacisk ciał zelżał.
– Doyle! – krzyknęłam.
– Nie obawiaj się, księżniczko. Nic mi nie jest – powiedział.
Nacisk znów zelżał, ale tylko trochę. Kilka sekund minęło, zanim zrozumiałam, że to Mróz się podniósł. – Interesujące – stwierdził.
Ramię Galena zniknęło mi z oczu.
– Co się dzieje? – zapytał.
Nie słyszałam, żeby ktoś chodził, ale widziałam Galena klęczącego po jednej stronie. Odgarnęłam włosy Rhysa z mojej twarzy jak dwie zasłonki. Mróz klęczał przy Galenie. Tylko Doyle stał samotnie po drugiej stronie. Widziałam jego czarną pelerynę.
Rhys podniósł się na ramionach, jakby ćwiczył pompki. – Dziwne.
Tego było za wiele. Musiałam to zobaczyć.
– Złaź ze mnie, Rhys. Chcę to zobaczyć.
Pochylił głowę nad moją odwróconą twarzą, wciąż opierając się na ramionach, ale przygniatając mnie dolną częścią ciała. W innych okolicznościach powiedziałabym, że robi to naumyślnie. Ale materiał mojej sukienki był na tyle cienki, a jego ubranie na tyle lekkie, że wiedziałam, że wcale tak nie jest. Patrzenie w jego trójkolorowe oczy z odległości kilku cali okazało się bardzo intymną czynnością.
– Tylko ja cię teraz osłaniam – powiedział. – Ruszę się jedynie na wyraźny rozkaz Doyle’a.
Widok jego małych okrągłych usteczek sprawił, że rozbolała mnie głowa. Zamknęłam oczy. – Nie mów do mnie odwrócony do góry nogami – powiedziałam.
– Spoko – odparł Rhys. – Spójrz po prostu w górę. – Stanął nade mną na czworaka, jak klacz chroniąca źrebię.
Pozostałam płasko na ziemi, ale wyciągnęłam szyję do góry. Widziałam tylko krzaki róż. Wisiały nad nami jak cienkie, poszarpane, brązowe sznury, kołysząc się do przodu i do tyłu jakby poruszane wiatrem, ale wiatru nie było, a te poszarpania to były kolce.
– Oprócz tego, że róże znów ożyły, co niby mam widzieć?
– Tylko małe kolce wyciągają się do ciebie, Merry – odparł Doyle.
– I co z tego? – spytałam.
Jego czarna peleryna przybliżyła się, kiedy stanął nad nami.
– To znaczy, że chyba nie chcą cię skrzywdzić.
– A czego mogą chcieć? – spytałam. Powinnam czuć się głupio, rozmawiając tak z Doyle’em, gdy Rhys stał nade mną na czworaka. Ale nie czułam się głupio. Chciałam, żeby ktoś był pomiędzy mną a szelestem kolców.