Выбрать главу

Ojciec coraz częściej przebiegał jedynie przez dom – z gabinetu przez hol do kuchni, z kuchni z powrotem do gubi netu, a stamtąd do wyjścia. Znikał na długie godziny, więc Ewa musiała być w dwójnasób obecna, gotowa tło natychmiastowego odzewu na chrypliwe, nieartykułowane okrzyki Myszki. Zmaltretowana, kładła się koło córeczki na wielkim, wspaniałym małżeńskim łóżku, gdzie we dwie zajmowały niewiele miejsca – i zasypiała około siódmej rano, aby obudzić się w porze obiadu. Na początku Adam zaglądał czasem do sypialni, ale drzwi na ogół były zamknięte. Musiały być, skoro Myszka nocami uparcie wędrowała, opierając się na kolanach i łokciach, szorując nimi po podłodze jak czworonożny, niezgrabny stwór; wspinając się na krzesła i przewracając je na siebie, by potem krzyczeć ze strachu i bólu. Adam o tym nie wiedział; zrozumiał, że Ewa zamyka się przed nim – więc pewnego dnia to ona zastała drzwi gabinetu zamknięte na klucz.

Zanim Adam je zamknął, ostatecznie i nieodwołalnie, Ewa zdążyła zauważyć, że złamał kolejną zasadę feng shui: jego fotel stał tyłem do drzwi. I ta pozycja fotela w domu, w którym wcześniej przemyślano ustawienie każdego mebla, pokazała Ewie, jak daleko odeszli od życiowego “biznesplanu”. Nie zdziwiła jej ciemna plama na jasnym obiciu fotela przed telewizorem. Nazajutrz pojawiła się kolejna, a potem przybywały wciąż nowe, prawie codziennie, jakby mieszkańcom zależało na tym, by jak najszybciej zapomnieć o dniach, gdy ten dom był czysty, estetyczny, nieskazitelnie jasny i oczekiwał na przybycie dziecka.

Gdy Ewa, zmordowana nocnymi porami czuwania i nieregularnymi porami snu, budziła się nieprzytomna, z opuchniętymi oczami, by znów stwierdzić, że to pełnia dnia – jej wzrok zawsze najpierw wędrował ku Myszce. Myszka urosła już na tyle, że nie sypiała w dziecinnym łóżeczku, zwłaszcza że w wielkim małżeńskim łożu miejsca dla nich obu było aż zanadto. Zaspany wzrok Ewy przywierał do ciemnej głowy córeczki, pokrytej naturalnie skręconymi lokami, do zamkniętych, podłużnych powiek, które opuszczone, wyglądały niemal normalnie, do ładnie wykrojonych, przymkniętych we śnie ust, z których nie sączyła się ślina – i jej mózg ponownie atakowała natrętna myśclass="underline" “…to nie jest moje dziecko. Ktoś mi je zamienił. Ona miała być taka jak teraz, gdy śpi”.

Ta myśl, z pogranicza jawy i snu, dowodziła, że w marzeniach sennych znowu wędrowała po świecie, w którym ich dziecko było takie jak wszystkie: jak dzieci sąsiadów, kolegów z pracy, przyjaciół. Wprawdzie zanim się urodziło, miało być dzieckiem niezwykłym, lecz teraz właśnie zwykłość wydawała się być darem losu. Myszka, jak mówiła Anna, była Darem Pana, a nie losu, ale Ewa nie umiała tego dostrzec.

…a wtedy Myszka otwierała oczy, wąskie szparki, i. kącikami uniesionymi w górę, jej górna powieka tworzyła charakterystyczną mongolską fałdę, a dolna była zawsze podpuchnięta, przez co oczy nabierały dziwnego wyrazu, potem dziewczynka spoglądała na nią – i uśmiechała się. Był to rzeczywiście, jak nazwała to Anna, uśmiech ufnego niedźwiadka i Ewa, zapominając o myśli, że ktoś zamienił jej dziecko w szpitalu, odwzajemniała go, ściskając Myszkę tak mocno, że dziewczynka sapała donośnie, by złapać oddech, i wtulona w nią, obśliniała jej szyję.

“Dzieci z zespołem Downa mają kłopoty z krążeniem i oddychaniem, ich nos jest na ogół niedrożny, więc prawie zawsze z niego cieknie, a oddech często przypomina sapanie. Język dzieci z DS jest o wiele większy i szerszy, nie mieści się w jamie ustnej, a ponieważ jest źle umięśniony, więc najczęściej spoczywa na dolnej wardze symptomatycznie półotwartych ust, powodując obfite ślinienie się…” – głosiły uczone, lecz wyjątkowo trafne sformułowania z medycznych książek.

– Kocham cię – mówiła Ewa, ściskając dziewczynkę, z histeryczną gotowością do miłości. Myszka, mrucząc coś w sobie tylko znanym języku, oddawała jej uścisk.

Od czasu powrotu ze szpitala, gdy Ewa podarła wszystkie podsunięte jej i podpisane przez Adama papiery, potwierdzające zgodę na pozostawienie córki w szpitalu i skierowanie do zakładu dla ciężko upośledzonych dzieci – tylko raz, jeden jedyny, doszło między nimi do burzliwej rozmowy. Było to w kilkanaście dni po jej powrocie z luksusowej kliniki. Adam przyszedł z pracy, wyjął z teczki opasłą książkę, rzucił na stół i powiedział:

– Down to choroba genetyczna.

– Genetyczna – powtórzyła niepewnie Ewa, sięgając po tę lekturę, która później miała wypełnić jej noce i dni.

– Genetyczna – powtórzył również Adam, patrząc na nią czujnie, jakby czekając, że dotrze do niej coś, co powinna zrozumieć bez słów. Ale ona nie rozumiała. Adam zaatakował:

– Musisz sprawdzić, kto w twojej rodzinie był… – tu urwał, chcąc znaleźć łagodniejsze słowo, ale stało się: wypowiedział to słowo szybko, gwałtownie, bez zahamowań. Po raz pierwszy padło ono w ich pięknym domu, tak starannie przygotowanym na przybycie dziecka. Nie tego dziecka.

– …kto w twojej rodzinie był debilem.

– W mojej rodzinie…? – Ewa otrząsnęła się i spojrzała oszołomiona. – Dlaczego w mojej?!

– Bo moja zawsze była zdrowa – odparł Adam, wciąż spokojnie, lecz czuło się, że pod warstwą spokoju już drzemał przyczajony krzyk.

– Moja też – powiedziała Ewa nienaturalnie cicho.

– Kłamiesz! – krzyknął. – A babcia?! Ewa zmartwiała.

– Babcia… babcia chorowała tylko na alzheimera – odparła, uświadamiając sobie, że słowem “tylko” kwituje wieloletnią, straszliwą udrękę. Lecz tę udrękę poprzedziło bogate i szczęśliwe życie babci, od kołyski po wczesną starość. A Myszka… Myszka już od pierwszego dnia, ba, od pierwszej godziny, minuty, sekundy swego istnienia była… debilem?!

– Ona nie jest debilem! – zawołała bez związku, uderzając pięścią w stół, lecz Adam milczał wymownie.

Tak, Myszka była niedorozwinięta. Ewa unikała tego słowa. Bała się go. Wierzyła, że jeśli ono nie padnie, to coś odmieni jej córkę: jakiś czar, przypadek, cud.

– Alzheimer to coś innego. To nie jest niedorozwój. To choroba starczego wieku. A Myszka ma downa – powiedziała, siląc się na spokój.

– Tak, twoja córka ma downa, down zaś to choroba genetyczna. Dziedziczna – powtórzył z naciskiem Adam, odwrócił się i wyszedł.

To właśnie od tej książki przyniesionej przez Adama półka w sypialni zaczęła zmieniać wygląd. Przybywały kolejne fachowe dzieła o chorobie Downa i popularne poradniki; ich okładki były ciemne, nieefektowne, a formaty niedopasowane do innych. Jedne wystawały z równego rzędu, inne niknęły obok grubszych tomów, Ewa zaś powoli uczyła się ich prawie na pamięć.

Niedorozwój kojarzy się każdemu z brakiem. Ku swemu zdumieniu Ewa przeczytała, że DS powstaje za sprawą nadmiaru. Myszka urodziła się bogatsza o jeden chromosom. Nie każde, bogactwo daje szczęście, pomyślała gniewnie.

Dziecko ma 23 pary chromosomów, a w każdej parze jeden pochodzi od matki, drugi zaś od ojca. Dwudziesta trzecia para jest inna: jeśli rodzi się chłopiec, parę stanowią chromosomy X i Y, gdy na świat przychodzi dziewczynka – posiada ona dwa chromosomy X. Dzieci z DS mają poza jedną, dwudziestą pierwszą, parą chromosomów wszystkie pozostałe pary prawidłowe. Parze dwudziestej pierwszej towarzyszy dodatkowy trzeci chromosom. Stąd inna nazwa DS – trisomia 21…

– Bingo! Wygrałaś! Masz oczko, Ewa! – powiedziała głośno sama do siebie w dniu, w którym o tym przeczytała, i stuknęła kieliszkiem czerwonego wina w swoje odbicie w lustrze. – Oczko! Wiesz, ilu hazar-dzistów chciałoby je mieć?!

Lektura medycznych książek i poradników pomagała zrozumieć DS, ale nie była w stanie go wyleczyć. TO nie było do wyleczenia. Świadomość nieuleczalności choroby Myszki była najgorsza.

– Tylko cud… – powiedziała sobie Ewa pewnego dnia, odkładając kolejną medyczną książkę. – Cud – powtórzyła. – Ale cudów nie ma – dodała głośno.

I nagle przed jej przymkniętymi oczami zjawiła się oprawiona w ciemną skórę gruba Księga, którą razem z rzeczami po babci wyniosła na strych.

“Cud?”, zamyśliła się, początkowo niepewna, a potem z rosnącą nadzieją. Cuda zdarzały się jedynie w tej Księdze, którą poznała jako mała dziewczynka i porzuciła, będąc na studiach. Teraz uczepiła się gorączkowo własnej pamięci o niezwykłych wydarzeniach, które Księga opisywała.

– Tylko cud… – powtarzała, biegnąc po schodach na pierwsze piętro, a potem na strych.

– Cud… – mówiła, czyniąc z tego słowa swoją mantrę.

– Cud… – powtarzała, zapalając zmętniała żarówkę i przekopując się przez stertę wyrzuconych rzeczy. Leżały tu teraz nieruchome, samotne, przykryte grubą warstwą kurzu.