Выбрать главу

– Miałem zamiar pić, tak czy nie? – jak to często się zdarza dobrotliwcom, Przodownikiem Pracy Socjalistycznej zatrzęsła nagła furia. – Potrzeba picia wzbierała we mnie nieubłaganie, tak czy nie? Zanim ta potrzeba wezbrała do granic nieodpartości, ugotowałem zupę, tak czy nie? Być może nie zawsze tak bywało, ale bywało tak wystarczająco często, bym znał, jakie to jest ukojenie: łyk kapuśniaku, nawet na zimno. Głód przecież przychodzi rzadko i trwa krótko, niekiedy człowiek nawet nie wie, że jest głodny, nie wie, że na ten przykład budzi się w nocy, że wstaje, idzie, otwiera lodówkę, niekiedy człowiek nawet nie wie, że podnosi gar, wielu rzeczy człowiek nie wie, ale ożywczo idący przez gardło łyk lodowatego wywaru jest odczuwalny zawsze. a i później – Przodownikowi Pracy Socjalistycznej z neurotyczną żwawością wrócił dobry humor – a i później, jak się dochodzi do siebie, to zupa też jest nieodzowna. Ja, na ten przykład, w czasie dochodzenia do siebie najlepiej lubię fazę uzupełniania niedoborów soli mineralnych. a co najlepiej uzupełnia niedobór soli mineralnych?

Rozległa się muzyka, Don Juan Ziobro wydobył z kieszeni harmonijkę ustną i jął grać melodię Jezus malusieńki. Przodownik Pracy Socjalistycznej mówił jeszcze sporo, coraz cichszym głosem, do wtóru kolędy, wygłaszał pochwałę rosołów zasobnych w sole mineralne, rzewna melodia plus rzeczowe parlando – niepojęty był to duet, gdybym tę scenę wymyślił, wiedziałbym, jak ją opisać, ale ja tam byłem, widziałem, słyszałem i jestem bezradny. Prosta muzyka szła przez świetlicę, przez dyżurkę i przez wszystkie pokoje oddziału deliryków, przez nasze dziurawe głowy szły pojedyncze wersy, Don Juan Ziobro (w cywilu fryzjer, a w dodatku muzyk, jak o sobie mawiał) grał kolędę za kolędą, a my, mózgi spustoszone, nie umieliśmy zaśpiewać, Jezu malusieńki, ani jednej, ani jednej całej pierwszej zwrotki. “Bóg się rodzi, moc truchleje”, grał Don Juan Ziobro, “ogień krzepnie, blask ciemnieje”, więcej ani jednego słowa. Może przy tej kolędzie, a może przy “Mędrcy świata, monarchowie, gdzie spiesznie dążycie”, a może przy “W dzień Bożego Narodzenia radość wszelkiego stworzenia” Szymon Sama Dobroć jął po raz sto pierwszy opowiadać swoje zeszłoroczne wigilijne delirium. Tak było po prostu, nie powołuję się na dziurawą pamięć, ale na stukartkowy zeszyt w linie, w którym nazajutrz, w Boże Narodzenie (przerażony własnym stanem, przerażony tym, że nie pamiętam najsławniejszych kolęd, niczego), zacząłem wszystko, wszystko literalnie zapisywać. Zapisałem całą wigilijną opowieść Szymona, nie zapisałem wprawdzie ściśle, podczas której kolędy zaczął opowiadać (w końcu nie ma to wielkiego znaczenia; a nie zapisałem, ponieważ już nazajutrz – nie pamiętałem), zapisałem natomiast, jak z dziecinnej wyliczanki wzięte, zachodzenie głosów: zanim pierwszy skończył mówić, drugi zaczął grać, zanim drugi skończył grać, trzeci zaczął opowiadać.

W wigilijny wieczór minionego roku Szymon Sama Dobroć obudził się ze snu nieoczekiwanie bardzo głębokiego, od lat nie spał głębokim snem, marzenie o głębokim śnie jest marzeniem ściętej głowy każdego pijaka. Mnie osobiście wydaje się – mówił Szymon i mierzwił jasne, proste włosy, i wodził po nas wiecznie zdumionym spojrzeniem swych szklisto-niebieskich oczu – mnie osobiście wydaje się, że deliryzm da się objaśnić bezsennością, że jest on funkcją bezsenności. Bo przecież niejeden pochleje śmiertelnie, niejeden tak jak my wszyscy w najlepszych czasach albo znaczniej jeszcze pochleje i co? i nic. Śpi. Śpi snem pijaka sprawiedliwego, śpi dwanaście, śpi dwadzieścia cztery godziny, śpi dzień, dwa. Trzy dni i trzy noce śpi jak zabity i we śnie całe zło pijackie spala. a tu człowiek bez snu, a tu człowiek bezsenny, pochlawszy jak diabeł przykazał, nie śpi wcale albo, co jeszcze gorzej, budzi się po dwóch albo po trzech godzinach snu bez zasad, snu nieprzytomnego, choć płytkiego, snu paradoksalnego. Budzisz się po dwóch albo trzech godzinach i nie jesteś ani trzeźwy, ani pijany, nie możesz wstać, ale nie możesz też leżeć, nie weźmiesz do rąk roztrzęsionych żadnej dziewiętnastowiecznej powieści, aby się ukoić harmonijną lekturą, nie możesz czytać, razi cię światło i boisz się ciemności, nic, nic jest wokół ciebie, jesteś, jakbyś był wewnątrz wirującej łupiny niczego, znikąd pomocy, znikąd ocalenia, jedynie twoja pełznąca jak wszeteczny gad, jak nikczemny płaz dłoń szuka butelki, przezornie, przezornie ustawionej u wezgłowia, i unosisz butelkę, i pijesz z rozpaczą w sercu, bo wiesz, że teraz już tylko złe rzeczy będą do ciebie przychodzić. i pijesz w nicości, w ciemności, w samotności, pijesz dla przelotnej i fałszywej ulgi, bo spośród wszystkich najgorszych rzeczy najmniej najgorsza wydaje ci się kolejna godzina snu bez zasad.

Kiedy zatem Szymon obudził się ze snu nieoczekiwanie głębokiego, zdumiony był tym, co się dzieje, skąd o tej porze, skąd w takim stanie tak głęboki i tak spokojny sen? Wstał, podszedł do okna i otworzył okno, była mroźna wigilijna noc, niedaleko świt. Niebo złożone było z miliardów równo ułożonych butelek, miliardy strumieni skandynawskiej wódki czystej wylewały się z miliardów otwartych i zarazem wiecznie pełnych butelek, centymetrowa warstwa alkoholu pokrywała wszystko: księżyc, gwiazdy, śnieg; kosmos pachniał czystą skandynawską. Szkło cichutko dzwoniło, potem były lecące jak aeroplan sanie, w saniach siedział w złotym dresie Bóg.

– Dlaczego jestem nieszczęśliwy? – zapytał Szymon.

– Tak wyszło – odpowiedział Bóg – tak wyszło z rachunku. Gdybyś nie pił, byłbyś szczęśliwszy, ale rozumiałbyś mało.

– Nie chcę rozumieć. Chcę, żeby mi się ręce nie trzęsły i żeby mi nie skakało serce.

– w zasadzie jest już za późno – Bóg zsunął na tył głowy złotą bejsbolówkę – ale gdybyś chciał, gdybyś chciał, to byś mógł. Kwestia wolnej woli – Bóg chrząknął – kwestia wolnej woli została wszechstronnie opisana, moi egzegeci znają mnie lepiej, w czym zresztą nie ma żadnej nieprawidłowości, egzegeci mają wiedzieć wszystko. Ja wiem wszystko, choć wszystkiego nie wiem, niczego nie wiem na przykład o swojej podświadomości, co jasno dowodzi, że ją mam. Czy Bóg ma podświadomość? Ma. Ma, ponieważ nie ma o niej zielonego pojęcia, jakby miał pojęcie, nie byłaby to podświadomość… – Bóg przerwał i najwyraźniej zasępił się, pełne goryczy musiały być jego myśli. – Na każdym kroku, na każdym kroku te wycieńczające paradoksy… a rzeczy są proste, nawet kwestia wolnej woli jest prosta. – Bóg spojrzał na Szymona. – Nie musisz tego studiować, czytać nie potrzeba. Chociaż – Bóg zawiesił głos – chociaż Augustyna mógłbyś na jakimś lżejszym kacu przeczytać… Generalnie jest już za późno, ale gdybyś chciał, to byś mógł. Wysiłek jest znacznie mniejszy, niż ci się wydaje, rzecz w tym, że trzeba ten niewielki wysiłek rzetelnie podjąć i do końca wykonać. Kiedy cię trzepie i kiedy mówisz sobie: muszę się napić, pomyśl, że nie musisz, powiedz sobie, że nie musisz, i uczyń to – nie zmuszaj się do picia. Bo to, że “musisz się napić”, znaczy, że z musu pijesz – uniknij tego musu, zmuś się do nie musu. Nie pij następnego dnia. Po prostu: nie pij następnego dnia. Nie pij następnego dnia ani rano, ani w południe, ani wieczór. Nie musisz. Nie pij następnego dnia i to wystarczy. Na razie – Bóg cmoknął i sanie powoli ruszyły – na razie. My teraz z naszej łaski udajemy się ku innym zapalnym punktom globu.