Выбрать главу

— Kapitanie — rzekła. — Widziałam, jak zginął. Widziałam już w życiu wiele trupów, a niektóre z nich potwornie zmasakrowane. Na Krakenie nie ukrywamy prawdy. Podstępem wydarł mi pan moje prawo do ułożenia małżonka w trumnie i zamknięcia mu oczu. Ale nie oddam panu prawa do sprawiedliwości. Żądam, aby powiedział mi pan dokładnie, co się stało. Pięści Jonafera zacisnęły się na blacie biurka.

— Nie wiem, czy będę w stanie to powiedzieć.

— Ale pan powie, kapitanie.

— Dobrze! Dobrze! — wrzasnął Jonafer. Słowa padały mu z ust jak pociski. — Widzieliśmy wszystko, przekazane przez komunikator. Tamten rozebrał Donliego, zawiesił go za nogi na drzewie i wypuścił całą krew do tego swego worka. Wyciął mu genitalia i wrzucił do środka, do krwi. Otworzył ciało i wyciął serce, płuca, wątrobę, nerki, tarczycę, gruczoł krokowy, trzustkę i wszystko też wrzucił do worka, po czym uciekł do lasu. Dziwi się pani, że nie chcieliśmy pokazać pani tego, co zostało z ciała?

— Lokończycy ostrzegali nas przed mieszkańcami dżungli — powiedział Fiell martwym głosem. — Trzeba było ich słuchać. Ale były to takie żałosne karzełki. I wyciągnęły mnie z rzeki. Kiedy Donli mówił o ptakach — opisał je, wie pani, i zapytał, czy coś takiego się tu spotyka — Moru powiedział, że są, ale rzadkie i płochliwe; grupa ludzi by je na pewno spłoszyła, ale gdyby jeden z nim poszedł, to on, Moru, znalazłby gniazdo i może nawet zobaczyliby ptaka. Moru powiedział „dom”, ale Donli uznał, że chodziło o gniazdo. Tak nam przynajmniej mówił. Rozmawiał wtedy z Moru na uboczu, tak że widzieliśmy ich, ale nie słyszeli. Może to powinno było nas ostrzec, może trzeba było zapytać innych z tego plemienia. Ale nie widzieliśmy powodu… to znaczy, Donli był większy, silniejszy, uzbrojony w miotacz. Jaki dzikus odważyłby się go zaatakować? A zresztą przecież odnosili się do nas przyjaźnie, nawet z radością, kiedy przezwyciężyli pierwszy strach. I okazali tyle samo ochoty do dalszych kontaktów, co wszyscy inni tu w Lokonie, i… — głos uwiązł mu w gardle.

— Czy zginęła broń lub narzędzia? — spytała Evalyth.

— Nie — odparł Jonafer. — Mam tu wszystko, co pani mąż miał przy sobie.

Może pani to od razu zabrać.

— Nie sądzę — powiedział Fiell — by chodziło o akt nienawiści. Moru musiał się powodować jakimś zabobonem.

Jonafer skinął głową.

— Nie możemy przykładać do niego naszej miary.

— A więc jaką? — odparowała Evalyth. Mimo to, że wiedziała, iż znajduje się pod działaniem silnych środków uspokajających, dziwiła się swemu spokojnemu tonowi. — Niech pan pamięta, że pochodzę z Krakena. Nie pozwolę na to, by dziecko Donliego przyszło na świat i wzrastało wiedząc, że jego ojciec został zamordowany, a nikt nie próbował wymierzyć mordercy sprawiedliwości.

— Nie może się pani mścić na całym plemieniu — powiedział Jonafer.

— Nie mam zamiaru. Ale, kapitanie, załoga naszej ekspedycji pochodzi z kilku różnych planet, na których istnieją odrębne systemy społeczne. Regulamin wyraźnie stwierdza, że będzie się respektować podstawowe zasady moralne obowiązujące każdego członka załogi. Proszę o zwolnienie z obowiązków do czasu, gdy pochwycę mordercę mojego męża i wymierzę mu sprawiedliwość.

Jonafer pochylił głowę.

— Muszę na to przystać — powiedział cicho. Evalyth podniosła się z miejsca.

— Dziękuję panom — powiedziała. — Proszę mi wybaczyć, ale chciałabym od razu przystąpić do poszukiwań.

…Póki jeszcze działa jak maszyna, póki jest pod wpływem środków medycznych.

Na suchszych, chłodniejszych wyżynach rolnictwo przetrwało upadek reszty cywilizacji. Pola i sady, pracowicie uprawiane za pomocą neolitycznych narzędzi, dostarczały środków do życia kilku wioskom rozrzuconym wokół stolicy — Lokonu.

Miejscowa ludność powierzchownością przypominała mieszkańców dżungli. Nic dziwnego; niewielu osadników przeżyło, by dać początek tutejszej populacji. Mieszkańcy pogórza byli jednak lepiej odżywieni, bardziej wyrośnięci, wyprosto­wani, nosili tuniki z różnobarwnej tkaniny i sandały. Bogatsi uzupełniali strój złotą i srebrną biżuterią. Włosy upinano, zarost golono. Ludzie stąpali śmiało, nie obawiając się, jak dzikus! z lasu, ciągłych zasadzek. Gawędzili wesoło.

Co prawda dotyczyło to tylko ludzi wolnych. Choć antropologowie z Nowego Świtu ledwie zaczęli zgłębiać tajniki miejscowej kultury, od razu stało się oczywiste, że Lokończycy mają liczną klasę niewolników. Niektórzy usługiwali w domu, inni trudzili się w pocie i znoju na polach, w kamieniołomach i ko­palniach, pod biczem nadzorców i strażą żołnierzy, których miecze i ostrza włóczni wykute były ze starożytnego metalu Imperium. Nie był to jednak dla przybyszów z Kosmosu żaden szczególny wstrząs; widziano już gorsze rzeczy niż niewolnictwo. Banki danych wspominały o prehistorycznych państwach, jak Ateny, Indie Ameryka.

Evalyth kroczyła po krętych, pełnych kurzu uliczkach, między jaskrawo pomalo­wanymi ścianami sześciennych domów bez okien, zbudowanych z nie wypalonej cegły. Mijający ją ludzie z gminu pozdrawiali ją z szacunkiem. Choć nikt już się nie obawiał, że przybysze mają złe zamiary, to jednak Evalyth górowała nawet nad najwyższymi Lokończykami, włosy jej miały barwę metalu, a oczy nieba, u pasa nosiła błyskawice — a kto tam wiedział, jaką jeszcze nadprzyrodzona mocą rozporządzała.

Dziś jednak skłaniali się przed nią nawet dostojnicy i żołnierze, a niewolnicy padali na twarze. Gdzie stąpnęła, cichł rozgwar codziennego dnia; gdy mijała stragany na rynku, ustawał handel, a dzieci umykały do swych zabaw. Szła przed siebie w milczeniu współbrzmiącym z milczeniem jej duszy. Groza zapanowała pod słońcem i śniegowym stożkiem góry Burus. Lokon wiedział już bowiem, że człowiek z gwiazd zginął z ręki dzikusa z nizin — ale co z tego wyniknie?

Wiadomość musiała już jednak dotrzeć do Rogara, który oczekiwał jej w swym domu przy jeziorze Zelo, nie opodal Świętego Miejsca. Rogar nie był ani królem, ani prezydentem, ani najwyższym kapłanem, ale wszystkim po trochu. To on głównie kontaktował się z przybyszami.

Jego domostwo było typowe; większe niż domy innych Lokończyków, ale skar­lałe jakby wobec przyległych murów. Otaczały one pełen budynków teren, na który przybyszom wstęp był wzbroniony. U bramy stali zawsze strażnicy w szkarłatnych szatach i groteskowo rzeźbionych drewnianych hełmach. Dzisiaj było ich dwakroć więcej niż zwykle, a kilku następnych strzegło wejścia do domu Rogara. Od tafli jeziora, tak jak od polerowanej stali na plecach strażników, odbijało się światło słoneczne. Drzewa na brzegach stały równie sztywno jak oni.

Ochmistrz Rogara, gruby stary niewolnik, rozpłaszczył się w bramie, gdy zbliżyła się Evalyth.

— Jeśli niewiasta z niebios raczy podążyć za mną, marnym robakiem, Klev Rogar oczekuje… — Strażnicy pochylili przed nią ostrza włóczni. Ich oczy, szeroko otwarte, zdradzały przerażenie.

Tak jak inne domy, ten również zwrócony był do wewnątrz. Rogar siedział na podwyższeniu w sali otwierającej się na podwórze. Wchodzącemu z jasnego dworu zdawało się, że wewnątrz jest dwukrotnie ciemniej niż w rzeczywistości. Evalyth ledwie dostrzegała freski na ścianach czy wzór dywanu; zresztą arty­stycznie były one prymitywne. Całą uwagę skupiła na Rogarze. Nie uniósł się z miejsca; tutaj nie okazywano w ten sposób szacunku. Zamiast tego skłonił posiwiałą głowę nad splecionymi dłońmi. Ochmistrz wskazał jej ławkę, a kucharz postawił obok niej czarę z herbatą ziołową. Potem obaj zniknęli.