Выбрать главу

– Może wyjaśni pan tej pani, dlaczego próbował pan ukraść jej konia? – polecił policjant. – Czy rozpoznaje pani męża? – dodał, zwracając się tym razem do Cathy.

– Byłego męża.

– Skoro tak, to nie miał prawa wchodzić do zagrody?

– Nie, ale…

– Proszę mi wyjaśnić, czy to rodzinne nieporozumienie, czy też mamy do czynienia z przestępstwem – zażądał znużony sierżant. – Jeśli to nie jest prywatna sprzeczka, musimy przymknąć tego pana, bo koń należy do starego Bayneya. A jeśli pani pozwoliła panu wejść do zagrody, to tylko marnujemy czas.

– Chciałeś przyprowadzić konia do mnie, tak? – zapytała, nie spuszczając wzroku z twarzy Sama. – Wybij to sobie z głowy. Nie mogę się nim zająć.

– Ja wcale…

– W każdym razie to właśnie sugerowałeś w liście zostawionym w klinice. Chciałeś przerzucić na mnie odpowiedzialność?

– Wtedy tak, ale…

– Co zamierzałeś zrobić z koniem, Sam?

Zachowanie Cathy całkowicie zbiło go z tropu. Nie znał jej takiej. Skąd ten dystans, rezerwa? Co się stało z porywczą dziewczyną, która cztery lata temu oblała go wiadrem pomyj, kiedy kazał jej wybrać między życiem wśród zwierząt a wyjazdem u boku męża do Stanów?

– Chciałem go zabrać do domu, dla bliźniąt.

– Bliźniąt?

– Czyżbyś ich nie pamiętała? – Tym razem to Sam przybrał chłodny ton. Kiedyś wyobrażał sobie, że kochała te dzieci. – Na imię im Beth i Mickey.

– Bethany i Mickey? – Tym razem nie zdołała ukryć rozczulenia. – Wrócili tu? Sam, przywiozłeś dzieci do domu?

– Tak.

– I to dla nich chciałeś zabrać konia?

– Owszem, ale…

Cathy nie musiała dłużej słuchać.

– Proszę wypuścić tego pana – zwróciła się do policjanta.

– Sama wyjaśnię tę sprawę. Zapiszcie, że wszedł do zagrody za moim pozwoleniem.

– Możesz mi wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi?

– poprosiła, kiedy znaleźli się przed budynkiem komisariatu.

Przez te cztery lata Sam prawie się nie zmienił. Cathy chciała go dotknąć, jakby nie mogła uwierzyć, że to nie sen, ale na szczęście zdołała się powstrzymać.

– Najechałem na tę kobyłę wczoraj w nocy. – Sam odgarnął włosy z czoła. – Było już po północy, w samochodzie miałem dzieciaki, a z samego rana musiałem się zgłosić w pracy. Więc zostawiłem ją w twojej zagrodzie i wsunąłem kopertę pod drzwi. Wiedziałem, że nie odmówisz jej pomocy.

– Ach tak. Dziękuję. – Cathy uczyniła krok do tyłu. Bliskość Sama stawała się coraz trudniejsza do zniesienia.

– Co się stało z twoim litościwym sercem?

– Sam powtarzałeś wiele razy, że to głupota – żachnęła się i ruszyła w stronę samochodu.

– Poczekaj. Dokąd idziesz?

– Do domu.

– Cathy! – Sam wyciągnął dłonie w jej kierunku.

Nie, nie może sobie pozwolić na żadną uległość.

– Cathy? – powtórzył błagalnie.

– Słucham? – Nie domyślał się nawet, z jakim trudem udawała obojętność.

– Policja przywiozła mnie tu radiowozem. Mój samochód i przyczepa stoją pod kliniką. I coś trzeba zrobić z tą kobyłą.

– Czego właściwie ode mnie oczekujesz?

– Przypuszczam, że potrafisz wyłączyć alarm. Musisz pomóc mi zabrać ja z zagrody.

– Nie…

– Posłuchaj, niedługo mają przyjechać po nią z ubojni. Jeśli mi nie pomożesz, pójdzie na rzeź.

– Prosisz mnie, żebym pomogła ci uratować zwierzę? – Cathy nie wierzyła własnym uszom.

Sam zagryzł usta. Sytuacja była rzeczywiście dziwna.

– Tak.

– Nie wierzę.

– Nie proszę cię, żebyś mi uwierzyła, tylko żebyś pomogła mi uwolnić konia.

Przez dłuższą chwilę przyglądała się byłemu mężowi w milczeniu. W świetle ulicznej latarni zauważyła pewne, prawie niewidoczne zmiany w jego twarzy. Zmarszczki mimiczne wokół oczu stały się jakby mniej wyraziste, za to na czole pojawiły się bruzdy mogące świadczyć o częstych zmartwieniach.

Słyszała, że po śmierci brata i bratowej Sam zabrał ich dzieci do Stanów. Podejrzewała, że związał się tam z inną kobietą. W końcu niewiele jest chyba dziewczyn na świecie, które potrafiłyby się oprzeć jego czarowi. Choć może życie nie jest aż tak proste? Sam musiał przecież zadbać o dzieci, a jednocześnie na pewno nie zapominał o swojej cennej karierze. Niech będzie, pomoże mu dziś z tym koniem. Ale na tym koniec. Zaraz potem jedzie do domu wyspać się. Za nic nie dopuści, żeby Sam znowu zakłócił jej spokój.

Kobyła nie ruszyła się z miejsca. Najwyraźniej straciła wszelkie zainteresowanie tym, co działo się wokół. Nawet wycie alarmu i policyjnych syren nie zrobiło na niej wrażenia. Nie zareagowała też i teraz, kiedy wyłączywszy system alarmowy, Cathy i Sam zbliżyli się do niej.

– To mój wóz. – Sam wskazał samochód z przyczepą.

– Gdybyś pomogła mi ją załadować…

– Bo nie bardzo umiesz obchodzić się z końmi?

– Właśnie.

– To jak zamierzasz się nią zajmować?

Pogładził włosy w geście zakłopotania. Pomyślała, że kiedy byli małżeństwem, rzadko tracił pewność siebie, tymczasem tej nocy zdarzyło mu się to już dwukrotnie.

– Mam nadzieję, że zdołam się jakoś nauczyć – odrzekł znużonym tonem. – Cały czas muszę się teraz czegoś uczyć. Opieki nad dziećmi, koniem…

– Rozumiem. – Pokiwała głową, choć wciąż nie pojmowała przemiany, jaka w nim zaszła. Intuicja mówiła jej jednak, że nie powinna być zbyt dociekliwa. Przecież nie wolno się jej angażować. Chwyciła klacz za uzdę i zawahała się.

– Czy ktoś ją oglądał po wypadku?

– Nie wiem. Przypuszczam, że ktoś z kliniki się nią zajął. W końcu spędziła tu cały dzień.

Cathy z czułością pogładziła zwierzę po łbie. Kobyła jednak pozostała apatyczna, jakby porzuciła już nadzieję.

– Ten opatrunek nie został założony przez weterynarza – zauważyła Cathy, ostrożnie zachodząc konia od tyłu.

– To moje dzieło. Próbowałem powstrzymać krwawienie.

– A przynajmniej odkaziłeś ranę?

– Posypałem jakimś środkiem antyseptycznym z samochodowej apteczki.

– W ścianie jest kran z zamocowanym wężem. Wystarczyło odkręcić kurek i opłukać skaleczenie wodą.

– Tak? I może miałem jeszcze poprosić dzieciaki, żeby ją przytrzymały? Poza tym było kompletnie ciemno. – O dziwo, znowu zaczynał się tłumaczyć. – Zrozum, Cathy, myślałem, że rano się nią zajmiesz. W końcu właśnie po to ją tu przyprowadziłem.

– Możesz być pewien, że nikt tu nawet na nią nie spojrzał. Nie byłam dziś w pracy, a Ross nie ruszy palcem, jeśli ktoś nie zachęci go zwitkiem banknotów.

– Wydawało mi się, że twój wspólnik ma na imię Steve.

– Tak, ale Ross też tu pracuje. Jeden lepszy od drugiego – zaśmiała się z goryczą.

– Ale dlaczego?

Udała, że nie słyszy, i całą uwagę skupiła na klaczy.

– Nawet nie tknęła jedzenia. – Wskazała na wypełniony po brzegi żłób. – Rebeka podała jej karmę i wodę, ale poza tym nikt się nią nie interesował. Tymczasem…

– Wdała się infekcja?

– Chyba tak…

Powiedziała to tak znużonym głosem, jakby to ona nie usiadła na moment od świtu. Sam znów poczuł ogarniający go niepokój. Mówiła przecież, że ma dziś wolne. Skąd więc to zmęczenie? I dlaczego wygląda, jakby właśnie wyszła z obozu jenieckiego? Czegoś tu nie rozumiał. Jednak przynajmniej na razie nie mógł sobie zaprzątać tym głowy. W domu czekają dzieci i musi jak najszybciej do nich wrócić.