Выбрать главу

To już wiedziała. I czekała na niego cierpliwie przez te miesiące, które on rozbijał na kamienne dni, na dni odmierzane kamieniami do obrobienia.

Samotnymi nocami tęsknota robiła z nią, co chciała. Jaśniejące nad ranem niebo wchodziło do sypialni, a ona, przewracając się na drugi bok, dotykała ręką swoich piersi, a skóra parzyła ją jak obca. Podnosiła się z łóżka i zimną wodą przemywała twarz. Świt zaskakiwał ją w kuchni, pochylona nad dębowymi deskami stołu, szorowanego parę razy na tydzień wodą z mydłem.

Do niedzieli tak daleko. Dla niej tydzień miał kolory osobne, poniedziałek, wtorek, środa, czwartek, piątek i sobota były bladym świtem, białym światłem, dopiero niedziela to światło rozszczepiała na wszystkie kolory tęczy.

Każdy niedzielny ranek rodził ją na nowo. Włosy zaczynały żyć swoim życiem. Spleciony przez tydzień warkocz oddychał nareszcie swobodnie i wypuszczony na wolność mienił się na plecach jak arkusz srebrnej blachy. Oczy powiększały się, i w środku pojawiały się krople rtęci. Ramiona unosiły ciężar rąk z takim wdziękiem, że ptaki zatrzymywały się nad nią w locie, dziwiąc się, co też taka kobieta robi na ziemi. Jak lekko niosły ją ciężkie w tygodniu nogi na spotkanie mężczyzny jej życia! Powietrze, chłodne rankiem, wchodziło w jej płuca ożywczym tchnieniem. Przepełniała ją miłość. Miłość do siebie, do niego, do autobusu, który zepsutym tłumikiem zapowiadał mocny uścisk jego ramion. Tak musiało być. Ich życie składało się z niedzieli. Tak było zawsze. Nie mogło być inaczej. Pogodziła się z tym tak dawno temu, że nie próbowała nawet mieć pretensji do losu. On pracował, a ona czekała na jego powroty.

***

W sobotę obudził się wcześniej. Dużo wcześniej. Granitowy blok był twardy i nie poddał się wczoraj tak lekko. Ale przecież kamień nie może czekać. Dlatego wstał wcześniej i ruszył do kamieniołomów.

Na wszelki wypadek, gdyby coś się stało – oczywiście ani przez moment w to nie wierzył – zostawił kartkę. Z prośbą o przekazanie żonie, gdyby. „Gdyby” nie mogło się stać, tym razem na pewno nie – granit podda się przed upływem dwóch godzin najdalej. Pisał kartkę szybko, parę słów. Kocham Cię, miła, to tylko tydzień, wybacz.

Na pewno zdąży wrócić przed odjazdem autobusu. To jedynie parę uderzeń. Wierzył w to. Wczoraj po południu granit już się zarysowywał. Może zresztą to tylko zachodzące słońce… Ale był pewien, że to nie potrwa długo. Autobus przyjedzie dopiero po południu. A on nie może zostawić tego bloku do poniedziałku. Poradzi sobie z nim.

***

Patrzyła na zegarek. Wskazówki wolno przedzierały się przez okrąg tarczy. Za wolno.

Słońce podnosiło swoją twarz na niebie również za wolno.

Aż wreszcie nadszedł czas. Narzuciła na ramiona chustę, tę, którą tak bardzo lubił, i przygotowała się do wyjścia.

Wyszorowana podłoga lśniła, zapach gotowanej kapusty ukradkiem sączył się z dużego garnka, w piekarniku czekał kawał mięsa, pieczony jak zwykle na jego przyjazd. Była gotowa. Zamknęła za sobą drzwi i wyszła na ulicę.

Pilnowała się, żeby nie przyspieszać kroku. Nogi nie chciały jej słuchać, szły szybciej i szybciej, tak jakby jej bieg miał wpływ na autobus, jakby mógł przyspieszyć spotkanie.

Miała przed sobą całą niedzielę. Niedzielę z ukochanym. Wyczekaną niedzielę. Nareszcie. I jej oczy błyszczały rtęcią, a ramiona tęskniły. Skóra różowiała. A sąsiedzi spotkani na ulicy uśmiechali się.

Autobus zjeżdżał z gór. Dzień był pogodny i widać było z daleka, jak jedzie, jak jedzie za wolno na jej czekanie. Stała cierpliwie, co rusz podnosząc oczy tam, w górę. Za chwilę zniknie i pojawi się tuż-tuż, zakręt zasłaniał drogę. Autobus wyłonił się nagle, klekocząc. Serce jej zadrżało. Stała nieporuszona, jedynie jej oczy robiły się większe. Bardziej uważne.

Mężczyzna w ciemnej koszuli, którego już znała z widzenia, zbliżał się do niej powoli. Za szybko. Nie odwróciła jednak wzroku od drzwi autobusu, ale wszyscy już wyszli.

Wyciągnął do niej rękę. Bez słowa.

Wzięła od niego małą kartkę papieru i nie patrząc na treść, stuliła w dłoni.

A potem odwróciła się i poszła do domu. Kocie łby pod nogami śledziły ją aż do samych drzwi. Sięgnęła po klucz i otworzyła je. Podłogi lśniły. Garnki stały na kuchni.

Otworzyła drzwi do sypialni. Wykrochmalona pościel pachniała. Podeszła do komody i otworzyła szufladę. Dopiero wtedy rozprostowała pieczołowicie mały kawałek papieru. Tarła go dłonią i uklepywała, żeby się wyprostował. A potem włożyła go do szuflady, z prawej strony, na kupkę takich samych karteczek, i zamknęła szufladę.

Kolorową narzutą nakryła łóżko.

Weszła znowu do kuchni i siadła przy stole.

Do następnej niedzieli przecież tak niedaleko. Jeszcze tylko sześć dni.

Kot mi schudł

Bo, panie doktorze, kot mi schudł. On już jakiś czas tak wygląda, ale ja się zbytnio tym nie przejmowałam. W życiu jest tyle ważniejszych rzeczy niż kot. Kot. No i cóż, że kot? Myślałam, że mu nic nie jest. Mam sąsiadkę, ona strasznie panikuje. Byle co się zdarzy i od razu biega po ludziach, a to się żali, a to rady szuka, a w życiu przecież to sami sobie zawsze musimy radzić. I ja tak patrzyłam, je, to je, nie je, to nie je, a niech nie je, przecież z głodu nie zdechnie. Nie histeryzuję od razu jak Halinka. Jej wystarczyło, żeby pralka wylała, i od razu aż szkoda gadać. Cały pion musieli zamknąć. Dla tylu ludzi, z powodu jednej głupiej pralki. No ile tam wody wchodzi? Dwadzieścia, trzydzieści litrów? Nie więcej. No, może trochę mniej.

Pamiętam dobrze tę wodę, bo Staś (to mój mąż) wrócił z pracy, ani umyć rąk, ani nic. Ja ziemniaków nie zdążyłam zalać, tylko co obrałam i obtoknęłam nad zlewem, a Staś to się wtedy zezłościł. Na mnie, bo najbliżej byłam. Taka złość go chwyciła, że od razu drzwiami rąbnął i dopiero nad ranem wrócił. A czy to moja wina, że ziemniaki niegotowe były, bo wodę zakręcili? Ale człek zmordowany, ani pomyślał, ani nic, tylko od razu drzwiami prasnął. Czy to moja wina? Nie. Choć to dobry człowiek. Tylko że się zdenerwował.

Ale temu kotu to jakby tak smutniej z pyska patrzało. Nalewam do miseczki mleka, a on nic. Co jak co, ale mleko to zawsze w domu musiało być. Staś, znaczy mąż mój, to rano kawę z mlekiem pije. I nie daj Boże, żeby tego mleka zabrakło. Raz zabrakło i się wtedy nauczyłam, że nie wolno, żeby zabrakło. Bo Stach ciężko pracuje i nerwy mu czasami puszczają.

Puściły mu przy tej kawie. Bez mleka. Ale on naprawdę nie jest zły. Więc mleko, to się przyzwyczaiłam, zawsze jest i rano kotu leję. Pił. A teraz ostatnio już zsiadłe wylewam. Z piąty dzień już tak wylewam. A rano patrzę, on chudy taki, jakby schudł ostatnio. Ale ja też głowy nie miałam, żeby się przyglądać wcześniej. Zwierzaki to o siebie dbają najprędzej. Mówię nawet do siostry – patrz, chyba Burasek chudy się zrobił. Stachowi jakbym powiedziała, toby się od razu do krzyków wziął.

Jak Burasek był jeszcze malutki, to tak patrzyłam i mówię do Stacha – patrz, on nieduży taki, a Stach, że na cholerę kota do domu przynosiłam. Że jak kot najważniejszy, to on sobie pójdzie. I poszedł. Ja nie mówię, żeby mężczyzna sobie nie wypił. Grzech to nie jest. Wiadomo, pracuje. I ja tam nie osądzam ani żalu nie mam. Ale przykro mi się zrobiło, bo Burasek rzeczywiście, panie doktorze, malutki był. A Staś wrócił wieczorem, tylko się w przedpokoju rozbijał, to ja się podniosłam, szybko Buraska do kuchni, bo alkohol to z niego innego człowieka robi. Znaczy ze Stacha, nie z kota. Koty to takie spokojne stworzenia. Takie milusie. Puchate. A Stach jak za dużo wypije, to kota kopnąć, za przeproszeniem pana doktora, potrafi. Że niby zarazki roznosi, jak na łóżku leży. Jakie tam zarazki. Ja tobym życzyła sobie, żeby on taki czysty był jak ten Burasek nasz kochany. Nikt nie widział brudnego kota. A Stachu to z buciorami do wyra, aż muszę sobie tapczan drugi rozkładać, tylko po cichutku, żeby go nie urazić, bo krzyczy od razu. Co krzyczy? Ano różnie, brzydkie wyrazy nawet czasami. Ale on z biedy krzyczy, że taki opuszczony, że ja wolę sama spać, że go już nie kocham. To ja mówię, kocham cię Stasiu, kocham, tylko brzuch mnie tak boli, nie chcę ci przeszkadzać. No to on albo się uspokoi, albo i nie. Najważniejsze to go nie zdenerwować. Bo jak on zdenerwowany, to nad sobą nie panuje. I potem mi przykro, że go musiałam zdenerwować, że aż mu nerwy puściły. Jakbym twarzy nie otwierała, toby nic nie było. Nie żeby często. Często to nie. Ale czasem. Stachu mój to dobry jest, panie doktorze, naprawdę, tak mnie jakoś na mówienie wzięło i może jeszcze wyjść, że ja na niego narzekam. A ja nie narzekam, Boże broń. Człowiek to sam sobie życie psuje. A tu trzeba się cieszyć każdą chwilką, bo ona ulotna jest bardzo.